Nasza pierwsza długa podróż samochodowa (czyli taka, podczas której samochód stał się naszym domem na dwa tygodnie) to wakacyjny wyjazd do Rumunii, podczas którego zwiedziliśmy Transylwanię, Bukowinę i Marmarosz. To właściwie nie była nasza rumuńska premiera, bo Urbi kilka lat temu był już w Marmaroszu, ale zajmował się głównie wypychaniem jeepa z błota, a ja odwiedziłam ten piękny kraj w odległych bardzo wczesnych latach ’90. Rodzinna legenda głosi, że jeździłam wtedy na osiołku i żarłam frytki w ogromnych ilościach, a to dlatego, że nic innego nie było, a nawet gdyby było, to raczej nie utrzymałoby się w moim żołądku… Ponieważ rozchorowałam się po drodze z Bułgarii utknęliśmy z rodzicami w Rumunii na dłużej, niż mieliśmy w planach, a zapasy zostały rozdane w zamian za drobne przysługi.
Nasz pierwszy tambylcowy wyjazd do krainy mamałygi poprzedził jak zwykle przyspieszony minikurs języka (ja), tym razem rumuńskiego i lektura wszystkich możliwych reportaży o Rumunii jakie wydało Wydawnictwo Czarne (Urbi), a nade wszystko studiowanie przewodnika (oboje). Nie jest łatwo zdecydować co chciałoby się w Rumunii zobaczyć, gdy dysponuje się ograniczoną dosyć ilością czasu na zwiedzanie, ale na pewno nie można przegapić wspaniałych malowanych cerkwi i monasterów Bukowiny. Ich ilość może oszołomić, należy więc od razu wybić sobie z głowy pomysł zwiedzania wszystkich. My poddaliśmy się po kilkunastu obejrzanych przybytkach… Na liście UNESCO znajduje się aż osiem malowanych cerkwi: cerkiew w Arbore, cerkiew w monastyrze Humor, cerkiew w monastyrze Moldoviţa, cerkiew w Părăuţi, cerkiew w monastyrze Probota, cerkiew w Suczawie, cerkiew w Voroneţ i cerkiew w monastyrze Suceviţa. Zobaczenie wszystkich to spore wyzwanie i nie jesteśmy do końca pewni, czy było warto tłuc się od cerkwi do cerkwi przez kilka dni, może lepiej kilka z nich odpuścić. W zasadzie największe wrażenie robią te z malowanymi elewacjami, to właśnie ściany malowane z zewnątrz stanowią o wyjątkowości dekoracji cerkwi Bukowiny. Hitem był dla nas obronny monastyr z malowaną cerkwią pod wezwaniem św. Jerzego w Voroneţ. Malowidła zewnętrzne pochodzą z XVI wieku i zachwycają głębią błękitu, kolor nazywany jest właśnie „błękitem z Voroneţ”. Godzinami można się przyglądać scenie Sądu Ostatecznego przedstawionej na zachodniej elewacji cerkwi i wizualizować sobie siebie na anielskiej wadze dobra i zła. Czerwona rzeka piekielna, zmarli powstający z grobów, Lewiatan oczekujący potępionych… Dante by się nie powstydził takiej wizji! Bardzo duże wrażenie zrobiło na nas także zwiedzanie cerkwi w okolicy Ciocăneşti, do dziś nie możemy przypomnieć sobie jak się ta cerkiew nazywała, ani odtworzyć trasy, którą jechaliśmy… Mały budynek schowany pośród dzikiego ogrodu, zamknięty na trzy spusty. Gdy przekroczyliśmy bramę dogonił nas zdyszany Francuz, który też chciał się dostać do środka. Pod drzwiami zebrał się mini tłumek – ja, Urbi i Francuz z żoną. Nie musieliśmy długo czekać, po kilku minutach dobiegła, również zdyszana, bo cerkiew stała na wzgórzu, pani przewodnik, która postanowiła otworzyć dla nas drewniane wrota i nas oprowadzić. W środku pachniało starym drewnem i kurzem, a pani przewodnik tak bardzo chciała nam wszystko ze szczegółami opowiedzieć swoim świergotliwym rumuńskim, że daliśmy się zachwycić już od progu. W sumie niewiele z opowieści zrozumieliśmy, mój rumuński jest jednak na poziomie żenująco niskim, a do tego musiałam te ledwo zrozumiane strzępki tłumaczyć Francuzom, było jednak z tym dużo śmiechu, w gąszczu języków (pani przewodnik po rumuńsku, my po polsku; w mojej głowie mieszanka łaciny, rumuńskiego, francuskiego i polskiego, którą próbowałam rozszyfrować co nieco; Francuzi po francusku; ja z Francuzami po francusku; Urbi z Francuzami po angielsku, Francuzi z nami i z przewodniczką po angielsku) przebijał się ten najbardziej efektywny- migowy (pantomina pani przewodnik odtwarzającej biblijne sceny zostanie w mojej głowie na zawsze). Warto dać porwać się Bukowinie, zjechać z głównej drogi, pobłądzić, bo na pewno trafi się na jakąś cerkiewną perełkę.