Pantanal – trzy bagniste dni w Brazylii

Pantanal to najpiękniejsze bagno na ziemi. Gdy dotarli do niego Portugalczycy to myśleli, że są nad jakimś śródlądowym morzem… To aż 200 000 km2 równiny aluwialnej. Na Pantanalu można wypatrzeć 26 gatunków papug, kilka z nich udało nam się upolować obiektywem – m.in. piękną czerwoną arę. Były też kapibary, kajmany, pantanalskie jelenie, dzikie świnie, pancerniki, jadowite węże, dzikie pszczoły, tarantule i całe mnóstwo innych stworzeń. Jaguara nie widzieliśmy, ale się o niego otarliśmy – podczas trekkingu natrafiliśmy na świeże ślady.

Na Pantanalu przeżyliśmy cały wachlarz skrajnych emocji. Zaczęło się od lekkiej irytacji, gdy poznaliśmy organizatora trekkingu – nie za bardzo dało się zrozumieć co mówi w swoim wymyślonym angielskim i nie wierzyliśmy, że ktoś o takiej aparycji może być dobrym partnerem w drodze (wybaczcie, ale prawda jest taka, że żeby bezpiecznie przeprowadzić ludzi nocą przez podwórko jaguara, trzeba jednak być w stanie ruszać się w miarę szybko, a nasz pan „szef” przystawał zasapany już po przejściu dystansu między sklepowymi półkami). Niby ktoś go nam polecił i facet nawet ma stronę internetową, ale wiadomo, że to jeszcze o niczym nie świadczy. Zaczęliśmy się całkiem na serio stresować, bo nie byliśmy w stanie wydusić z niego jaki jest plan na najbliższe trzy dni. A potem zaczęliśmy tworzyć w głowie trochę zabawne, a trochę makabryczne scenariusze o tym co nas spotka w naszym „VERY simple lodge”. Gdy już dotarliśmy na miejsce, to pozostało nam wybuchnąć śmiechem, bo „lodge” rzeczywiście okazał się miejscem z taniego horroru – ogromna zamrażalka w prowizorycznej kuchni akurat nadawała się, by wcisnąć tam nasze białe zwłoki. Oprócz nas (naszej trójki, szefa i „Tarzana”) była jeszcze starsza pani, która miała nam gotować, jak się rano okazało my byliśmy tylko na doczepkę, bo miejsce było właśnie w remoncie i głównymi „klientami” prostej kuchni było trzech lokalnych pracowników budowlanych (wtedy wpadło nam do głowy, że mogą nas jeszcze ewentualnie gdzieś zamurować). Ale zanim tam dotarliśmy, przejechaliśmy kawał drogi z Bonito do rybackiej wioski, a tam czekała na nas pierwsza atrakcja – wycieczka łódką po Rio Miranda. Spływ rzeką  był całkiem przyjemny, ale podejrzewaliśmy, że to jedyny pozytywny akcent naszego pobytu w buszu – pewnie chcą uśpić naszą czujność, żeby nas szybko unieruchomić i sprzedać na organy. Udało nam się jednak wypatrzeć mnóstwo dzikich zwierząt – to tu zrobiliśmy najpiękniejsze zdjęcie tukana pijącego wodę z rzeki i pierwszy raz oglądaliśmy z bliska kajmany. Poznaliśmy też naszego przewodnika, bo jak się okazało „szef” tylko szefuje, ale jest na tyle rozsądny, by zatrudniać lokalsa do trekkingów po Pantanalu. Cały czas jednak nie byliśmy pewni czego możemy się spodziewać po tej ekipie. Dotarliśmy do lodge i zobaczyliśmy wspomnianą wyżej kuchnię oraz pokój, w którym mieliśmy spać. Zmierzchało i wszystko wyglądało trochę obskurnie, trochę przerażająco i trochę odpychająco. Gdy pisaliśmy historie z tanich horrorów, nagle niepokój zmienił się w fascynację – nasz prawdziwy przewodnik (zwany „Tarzanem” za co się nie obrażał) zabrał nas na nocne tropienie zwierząt. Było ekscytująco i lekko nerwowo – szczególnie gdy okazało się, że po drodze trafiamy na same „VERY poisonous” węże. Ale za to zobaczyliśmy najpiękniejsze papugi świata – następnego dnia już nie robiły na nas takiego wrażenia, jak tamtej nocy oświetlane latarką na tle czarnego jak smoła nieba. Wywabialiśmy tarantulę z gniazda i podchodziliśmy małe kajmany. Z minuty na minutę rosło nasze zaufanie do Tarzana, który znał okolice jak własną kieszeń i doskonale wiedział jak omijać bardziej niebezpieczne zakamarki. Gdy wróciliśmy do lodge pokój już wcale nas nie odstraszał, właściwie to po „VERY Simple lodge” (jak z uporem powtarzał „szef”) spodziewaliśmy się czegoś dużo gorszego. Rzeczywiście luksusów nie było, ale łóżka wyglądały na odnowione, a w łazience był prysznic i było całkiem czysto. Pierwszej nocy, mimo emocji, zasnęliśmy w sekundzie.

Potem czekał nas całodzienny trekking i łowienie piranii. Znów lęk mieszał się z zachwytem. Wyszliśmy rano mając nadzieję, że największa plaga komarów nas nie dosięgnie. Kilka godzin brodzenia w błocie i przedzierania się przez las minęło jak w oka mgnieniu. Widzieliśmy całe stada kapibarów, papug, tukanów i kajmanów oraz jeden tyłek pancernika. Przy jeziorze zaplanowany był obiad. Do kijków przyczepiliśmy żyłki i poszliśmy łowić piranie. Tarzan zabrał nas do swojego obozowiska, gdzie można było łowić w miarę bezpieczne (tam, gdzie piranii jest więcej lepiej nie wchodzić do wody), ale to co mnie najbardziej niepokoiło, to nie możliwość bycia ukąszoną przez ryby, a przez kajmany, które czatowały na nasze zdobycze. Ustawiły się w odległości kilku metrów od nas i patrzyły czy udało nam się coś złowić. Podobno były na wpół „oswojone” i rzeczywiście dostały od nas przekąskę, ale jakoś nie do końca wierzę, że można oswoić zwierzęta żyjące na wolności… Piranie jednak były najpyszniejszym, co kiedykolwiek jadłam. Do tego garstka ryżu i poszatkowana kapusta – w żadnej restauracji nie jadłam tak pysznej ryby.   W drodze powrotnej użądliła mnie jakaś dzika osa i Tarzan musiał mi naciąć ramię i wycisnąć jad. Wpadł w lekki popłoch i przez chwilę myślałam, że to może jakiś trujący gatunek, ale uspokoił mnie, że to tylko jak… użądlenie przez skorpiona… Na Dżoanę napadło stado dziwnych much, które wczepiały się we włosy i strasznie kąsały. A na deser  Tarzan walczył z kajmanem – na serio, gdy przechodziliśmy przez mokradła on szedł lekko z przodu i sprawdzał trasę, wtedy rzucił się na niego kajman, a Tarzan zaczął maczetą uderzać go w łeb, aż ten się nie wycofał (podobno jak się odpuści, to „po tobie”) – to akurat w ogóle nie było śmieszne i cały czas się zastanawiam skąd w ludziach takie uzależnienie od adrenaliny, że pakują się dobrowolnie w głąb Pantanalu (my trochę jednak nie do końca świadomie, Tarzan – żądny nowych potyczek). Powietrze wibrowało od gorąca, pod nogami chlupało błoto – w końcu to tereny aluwialne. Jakimś cudem w jednym kawałku wróciliśmy na nocleg. Komary były podobno dla nas łaskawe, a i tak przywieźliśmy stamtąd całkiem pokaźną kolekcję ukąszeń. Nasz pan organizator okazał się mistrzem w robieniu caipirinhii (podobno zdradził sekret Urbiemu, „żeby już żadna kobieta mu się nie oparła”), a Tarzan… po prostu podbił nasze serca. Chodził bezszelestnie, rozmawiał z małpami i papugami, tresował kajmany i umiał po śladach rozpoznać każde zwierzę. Oprawiał rybę w sekundę, wiedział, z której gałęzi popłynie woda i gdzie mają swoje gniazda ptaki Tuiuiu (symbol  Pantanalu). On po prostu jest człowiekiem buszu. I ma tak ogromny szacunek do otaczającego go Świata, że aż trudno to opisać. A następnego dnia okazało się, że jest też świetnym kowboyem, i umie uspokoić konie przestraszone przez dzikie świnie… Brzmi to wszystko jak bajka, ale może uwierzycie, gdy zerkniecie na zdjęcia.

Ostatni dzień na Pantanalu spędziliśmy w siodle. Nie jeździmy zbyt dobrze konno, więc właściwie to była bardziej przechadzka, niż przejażdżka, ale i tak bardzo nam się spodobało. To idealne rozwiązanie dla osób, które nie wyobrażają sobie przedzierania się przez chaszcze. Wybrać się jednak na wycieczkę samotnie mocno odradzamy – nam po drodze stado dzikich świń spłoszyło konie i o mały włos nie wylądowalibyśmy na ziemi, a w lesie nie ma co liczyć na miękkie lądowanie. Zobaczyliśmy jak  żyją miejscowi, którzy utrzymują się teraz częściowo turystyki, ale tradycyjnie mają ogromne rancha. Życie lokalsów nie rozpieszcza. Dzika zwierzyna wdzierająca się do gospodarstw, jadowite węże i pająki, tereny zalewowe – nie jest łatwo zajmować się wypasem krów, a jednak, jakimś cudem to ich główne zajęcie. Życie tu płynie swoim torem – nie ma dostępu do Internetu (Internet z satelity można złapać tylko w wypasionym ranchu dla bogatych turystów), sieci komórkowe nie odbierają i nie ma co liczyć na to, że jakiekolwiek służby tu dotrą. Człowiek skazany jest na siebie i swoich sąsiadów – może dlatego ma się wrażenie, że to jedna wielka rodzina i każdy z każdym jest spokrewniony.

Z Pantanalu pojechaliśmy do Campo Grande, a stamtąd polecieliśmy do Rio de Janeiro. Lepszych ostatnich dni brazylijskiej przygody nie mogliśmy sobie wymarzyć…

P.S. Ponieważ wiele osób nas pyta ile zapłaciliśmy za trekking, to już służę informacją. Na Pantanalu byliśmy w sierpniu 2019, pakiet: przejazd samochodem z Bonito w głąb Pantanalu+ 2 noclegi z wyżywieniem (lunch + kolacja+obiad+kolacja+obiad, bez napojów, które trzeba sobie samemu przywieźć)+ wycieczka łódką po Rio Miranda + nocny trekking + całodzienny trekking z łowieniem piranii + dopołudnie w siodle + przejazd autobusem do Campo Grande – kosztował nas 850 reali na głowę. Była nas trójka i targowałam się jak szalona, podobno nikt (a przynajmniej nikt z kim rozmawialiśmy) takiej oferty nie złapał. Trekking Pantanal Ecological Expeditions można znaleźć na FB.

About the author

Kilkanaście lat temu przestałam się przemieszczać, a zaczęłam podróżować. Rozglądam się po świecie i kolekcjonuję wzruszenia. Piszę, żeby jeszcze raz zachwycić się odwiedzanymi miejscami, ale staram się też przemycić wskazówki dla innych podróżujących. Zawodowo zajmuję się uczeniem siebie i innych o literaturze włoskiej, hobbystycznie chłonę inne języki i kultury.

Comments

Comments are closed.