Wczoraj opuściliśmy pustynne krajobrazy i ruszyliśmy w stronę Petry. Daniele i Luca podwieźli nas z Wadi Rum do Wadi Musa. Myślałam, że może będzie jakoś niezręcznie, czy nudnawo, bo różnie to bywa z ludźmi poznanymi w trasie, ale okazało się, że mamy mnóstwo tematów do rozmowy. Gdyby jeszcze trochę lepiej prowadzili, ale nie można mieć wszystkiego… Nasz hostel w Wadi Musa jest na wzgórzu, co oznacza, że musimy się wspinać za każdym razem, gdy wracamy z centrum. I nie chodzi o jakiś spacerek na czwarte piętro, o nie, to bardzo strome wzgórza. Nie mogliśmy się powstrzymać i zajrzeliśmy od razu do Petry, przeszliśmy główny szlak i obejrzeliśmy najbardziej charakterystyczne punkty. Spotkaliśmy się też z Anką i Wojtkiem – prawdziwy nalot znajomych! Okazało się, że nie mają noclegu, a że my śpimy w jakiejś bocznej części hostelu i można wejść niepostrzeżenie, to ich zaprosiliśmy – ile można snobować śpiąc w pokoju tylko we dwójkę. Poza tym to transakcja wiązana – podłoga za Metaxę – jak dla mnie wyszliśmy na tym super! Zresztą chyba wszyscy byli zadowoleni, że można trochę pogadać ze swojakami. Dziś wstaliśmy o świcie. Nie jedliśmy nawet śniadania, żeby nie tracić czasu. Droga ze wzgórza trochę się nam dłużyła, pewnie głównie dlatego, że byliśmy mocno podekscytowani (a przynajmniej ja). Zerknęliśmy już co prawda wczoraj na Petrę, ale czułam się jakbym dopiero ją odkrywała. Nasz piąty cud świata! Przeszliśmy przez bramki wejściowe jak przez bloki startowe. Nie ma się co oszukiwać, żeby zobaczyć Treasury bez setek turystów dookoła i zrobić zdjęcie, które dumnie zawiśnie na ścianie obok innych „cudnych” zdjęć, musieliśmy działać szybko, sprawnie i energicznie. Ludzi było mało, większość z nich, tak jak my, wstała rano tylko po to, żeby zrobić dobre zdjęcia (choć światło o tej godzinie niezbyt ładne), więc prawie wszyscy grzecznie czekali na swoją zdjęciową kolejkę. Byłam im taka wdzięczna, gdy przypomniałam sobie przepychanki pod Taj Mahal, że aż się wzruszyłam. Nie chodziło wcale o to zdjęcie, pal licho jak będzie na nim oprócz nas całe stado fanów Indiany Jonesa, ale poczułam jakąś taką wieź z innymi ludźmi. W końcu wszyscy przebyliśmy tysiące kilometrów, żeby móc spojrzeć na te wspaniałości. Wczoraj Petra była inna: gwarna, duszna, kolorowa, pełna wielbłądów wiozących na grzbietach turystów, pełna straganów z pamiątkami i pełna młodych Beduinów, którzy szukali okazji do zarobku. Te dzieci chyba były najgorsze. Właściwie to całe gangi dziecięco-młodzieżowe. Chcieliśmy wspiąć się po bocznej ścieżce na skałę, żeby zobaczyć Skarbiec z góry, a one zastąpiły nam drogę. Wrogie i agresywne. Chciały, żebyśmy zapłacili za „przewodnika” i zaczęli nas szarpać. Oni – dziesięciu młodych chłopaków, część pod wpływem jakichś środków i my – biali, europejscy turyści, którzy wydali kupę kasy na bilet. Od razu przypomniało nam się co mówiła o chłopakach pomalowanych à la Jack Sparrow Wiktoria, że część z nich w ogóle nie ma nic wspólnego z kulturą Beduinów, a tylko chcą coś ukraść albo wysępić kasę. Zrobiło się wczoraj nieprzyjemnie, gdy im odmówiliśmy i w końcu się poddaliśmy. Dzisiaj nikt nie stanął nam na drodze- pewnie jeszcze spali. Wszystkie szlaki dla nas. Jako pierwsi dotarliśmy do Monastery. Wiedzie tam długa droga, ostatni odcinek to dwa kilometry wspinaczki po schodach. Wdrapaliśmy się na punkt widokowy i zjedliśmy śniadanie patrząc na fasadę świątyni z góry. Wracając na główny trakt zupełnie przypadkiem kupiliśmy chodnik… długa historia, opowiem ją przy innej okazji. Było już prawie południe i zaczęło się robić tłoczno. Osiołki z trudem wspinały się na schody niosąc w stronę Monastery okropnie grubych Amerykanów i Europejczyków. Ja wiem, że to zwierzęta juczne, ale nie do końca jestem przekonana, że to ciężar na ich możliwości… Jeden pan, nie przesadzam, ważył co najmniej 200 kg. Ale chyba bardziej nas dziwiły młode instagramerki, które nie kalały nóg chodzeniem, tylko całą trasę pokonywały na osiołku, kręcąc filmiki. Osły chodziły cały dzień w tę i z powrotem. Bez przerwy. Poganiane przez Beduinów. Ruszyliśmy na boczny szlak prowadzący do High Place of Sacrifice, żeby na chwilę uciec od tłumów. Zrobiło się gorąco, a szlak prowadził wciąż w górę. Chyba emocje zaczęły ze mnie opadać, bo poczułam narastające zmęczenie, ale widoki rekompensowały wszystko. Po drodze mijaliśmy beduińskie domy i cały czas się zastanawiałam jak oni sobie radzą w tych trudnych warunkach. Gdy zwiedza się Petrę w ciągu dnia, Beduini to po prostu sprzedawcy pamiątek, ale gdy wejdzie się do kompleksu odpowiednio wcześnie okazuje się, że to tętniące życiem miasteczko. Rano widzieliśmy całą gromadę dzieci idących do szkoły do miasta. Abstrakcyjny widok – dzieciaki z plecakami pośród wydrążonych w skale świątyń. Ludzie leniwie zabierali się do swoich zadań – gotowania wody na herbatę, rozkładania straganów, wyprowadzania kóz i siodłania koni. Na bocznych szlakach można znienacka spotkać dom pośrodku skał albo gromadę dzieci sprzedających kamienie kilka kilometrów od głównej drogi. Dotarliśmy do High Place of Sacrifice. Pomyśleć, że składano tu ofiary ze zwierząt… Komu się chciało wlec je na sam szczyt?! Schodząc zatrzymaliśmy się na obiad (Urbi odkrył tuńczyka w puszcze, co mnie niezmiernie cieszy, bo lubię go od zawsze). Słońce zaczęło przypiekać mi uszy, zapomniałam ich posmarować kremem, byliśmy już trochę zmęczeni wędrówką, emocjami i wczesną pobudką, ale poszliśmy na kolejny szlak. Chcieliśmy zobaczyć Skarbiec z jednego z najpiękniejszych punktów widokowych, więc poszliśmy wzdłuż Al-Khubtha Trail. Znów schody. Dużo. Większość wędrowców rezygnowała po drodze, ale okazało się, że przejście szlaku zajęło nam tylko 45 minut. Gdy udało się już pokonać wszystkie stopnie, ścieżka poprowadziła nas do namiotu. W całej Petrze pełno takich beduińskich namiotów, w których można usiąść, napić się herbaty i pogadać z tubylcami. Herbatę oferują też sprzedawcy na stoiskach. A nawet przypadkowo spotkani mieszkańcy, popijający ją gdzieś z boku szlaku. Większość z nich mówi trochę po angielsku, więc to całkiem przyjemne tak posiedzieć i porozmawiać. Posiedzieć w ciszy też jest przyjemne. W tym namiocie zasada była jasna – chcesz pstryknąć zdjęcie to musisz kupić coś do picia. Beduin – właściciel okazał się bardzo rozmowny i całkiem nieźle wykształcony… studiował nawet w Europie, ale po powrocie do Wadi Musa chyba nie za bardzo chciało mu się podejmować żadnej konkretnej pracy, bo, jak stwierdził, pieniądze tu „leżą na ulicy”, no, może bardziej „na szlaku”. Święta racja. Siedzi sobie w namiocie a ludzie mu płacą, żeby zrobić zdjęcie z jego „okna”. Poczułam do niego ogromną sympatię i dotarło do mnie jaki pokręcony dziś ten Świat… Zapłaciłam mu, żeby zrobić sobie zdjęcie miejsca, które nie jest jego własnością. On sobie tam leży całe dnie na materacu i pieniądze same wpadają mu do kieszeni. A każdy bloger jest w stanie zapłacić mu kilka razy tyle, ile żąda, żeby tylko mieć fotę na Instagrama. To znaczy umieć się ustawić 😉 Spędziliśmy w Petrze cały dzień, wychodziliśmy już po zmroku. Bardzo się cieszę, że kupiliśmy dwudniowy bilet, właściwie to nawet gdybyśmy mieli wrócić tam jeszcze jutro, na pewno byśmy się nie nudzili – jest jeszcze kilka bocznych szlaków (co prawda nie ma ich na mapie, ale można je znaleźć w Internecie), które chętnie bym przeszła. Myślałam, że zawiedziemy się Petrą. Że chyba za bardzo nam zależy. Że za dużymi oczekiwaniami idą duże rozczarowania. Ale tu jest wspaniale! Gdy wychodziliśmy z wąwozu Siq na Treasury miałam przed oczami scenę z Indiany Jonesa i czułam się jak prawdziwy odkrywca. To nic, że straszne tu tłumy, gdybym mogła i tak bym wróciła. Szkoda mi tylko, że nie poszliśmy wczoraj na „widowisko” „Petra by Night”. Nie udało mi się namówić Urbiego, zresztą wieczorem byliśmy już bardzo zmęczeni no i chcieliśmy dziś wcześnie wstać. Za „Petra by Night” trzeba zapłacić osobno (17 JOD) i całe „widowisko” to po prostu mini koncert flecisty. Podobno event jest dosyć kiczowaty i strasznie oblegany. Jedyne, co mnie tam ciągnęło to widok Skarbca oświetlonego blaskiem świec (choć domyślam się, że oglądanie go gdzieś zza setek głów aż tak romantyczne nie jest). Zdjęcia w Internecie (nie te „oficjalne”, tylko te wrzucane przez ludzi, którzy dali się namówić na kupno biletu) wyglądają mizernie, ale i tak trochę mi żal.
About the author
Kilkanaście lat temu przestałam się przemieszczać, a zaczęłam podróżować. Rozglądam się po świecie i kolekcjonuję wzruszenia. Piszę, żeby jeszcze raz zachwycić się odwiedzanymi miejscami, ale staram się też przemycić wskazówki dla innych podróżujących. Zawodowo zajmuję się uczeniem siebie i innych o literaturze włoskiej, hobbystycznie chłonę inne języki i kultury.Related Posts
26 lipca, 2018
Dziennik podróży po Peru i Boliwii odc. 1
27 lipca, 2018
#8 Na patelni Majów (Flores, Tikal 28-29.08.2017)
27 lipca, 2018
Comments
Comments are closed.