Gdy zadzwonił budzik za oknem było całkiem ciemno… Typowe tambylcowe wakacje. Spieszyliśmy się na autobus z Ammanu do Wadi Musa, ale sam autobus już tak bardzo się nie spieszył. Wyjechał mniej więcej punktualnie, ale podróż zamiast trzy, trwała cztery godziny przez co spóźniliśmy się na busa z Wadi Musa do Wadi Rum. Nie był to jakiś duży problem, bo co chwilę kursują tam turystyczne busy, ale niestety musieliśmy sporo więcej zapłacić za bilety. Na wpół przytomni przemierzyliśmy Drogę Królewską. Kierowca busa wyglądał jak aktor z filmów o szejkach. Był tak niewiarygodnie elegancki i dystyngowany, że aż mi było głupio, że to on wiezie gdzieś mnie, a nie ja jego. Przez chwilę miałam mu nawet zaproponować, żeby usiadł sobie wygodnie na miejscu pasażera, a my z Urbim zajmiemy się prowadzeniem busa (w końcu mamy wprawę). Niewyspani, ukołysani prawie sześcioma godzinami w podróży dotarliśmy do Visitor Center. Podejrzliwie przyjmowałam pomocne gesty. Jeszcze cały czas coś z tyłu głowy mówiło mi, że to inna kultura, inna religia, że nie za bardzo można zaufać. A jeden tubylczy przewodnik udostępnił mi Internet ze swojej komórki, żebym mogła skontaktować się z Abdasalamem, który miał nas zgarnąć z VC. A inny zapytał czy nas nie podwieźć bo i tak jechał do wioski. A jeszcze inny pokazał nam gdzie jest oficjalny cennik wynajmu jeepa. Abdalsalam okazał się młodym i całkiem przystojnym mężczyzną, no może nie tak całkiem na pierwszy rzut oka, ale po dwóch dniach wśród Beduinów stwierdzam, że spokojnie może ubiegać się o miano mistera Wadi Rum. Jeep ma tak strasznie popękaną szybę, że nie wiem jak mu się udaje bez problemu dotrzeć do obozowiska. Zatrzymaliśmy się w oddalonej o kilka kilometrów od VC wiosce Wadi Rum. Abdalsalam tankował paliwo z jakiejś dziwnej beczki. Nie było go może pięć minut i w tym czasie zajrzało do jeepa po kolei czterech (serio) jego znajomych i każdy zapytał nas jak się mamy i skąd jesteśmy. Obczajali nowych. Chyba trochę byli zdziwieni tym, że mam krótkie włosy. Ruszyliśmy na pustynię. Nasz obóz znajduje się prawie na jej końcu, w stronę granicy z Arabią Saudyjską. Warunki skromne: nieduże namioty, w których mieszczą się tylko łóżka, duży namiot wspólny, gdzie jemy kolacje i śniadania, łazienka niestety bez ciepłej wody. Zostawiliśmy plecaki i poszliśmy na spacer. Przepadliśmy. Pierwszy raz w życiu na pustyni. Urbi wskazał skałę, „tam sobie podejdźmy, jakieś 30 min drogi od nas”. Minęły prawie dwie godziny zanim do niej dotarliśmy. Pustynia zaczęła się robić coraz bardziej czerwona, słońce się powoli obniżało. Nie byliśmy w stanie powiedzieć nic poza głupawym „łał, ale tu pięknie”. I tak jest od dwóch dni. Pustynia wciąga. Nie umieliśmy oszacować odległości, straciliśmy poczucie czasu, zatrzymywaliśmy się przy każdej skale, zachwycaliśmy się ziarenkami piachu niesionymi przez wiatr i kiełkującymi roślinkami wychylającymi się niespodziewanie z piaszczystego morza. Wieczorem Beduini przygotowali tradycyjny posiłek – warzywa i mięso duszone w specjalnym naczyniu zakopanym w piachu. Poznaliśmy sporo fajnych ludzi, z którymi cały wieczór przegadaliśmy przy ognisku. Nigdy chyba nie piłam tak słodkiej herbaty. Dawno tak bardzo nie miałam w nosie która jest godzina. Nie ma Internetu, okazuje się, że w mojej głowie są jeszcze strzępki jakichś niezagłuszonych przez facebooka myśli. Było tak zimno, że nie mogłam usnąć, choć okryłam się kilkoma kocami. Koce są raczej paskudne, u nas się mówi na taką stylówkę „jak od ruskich z targu” – fantazyjne kolorowe kwiaty. I są zrobione z dziwnego sztucznego materiału – gdy się potrze ręką o koc to lecą iskry… Wydaje mi się, że nigdy nie spałam w takiej ciszy i ciemności. Trochę to było dziwne uczucie, niepokojące, jakbyśmy zanużyli się w nicość. Rano po śniadaniu wsiedliśmy do jeepa Abdalsalama i razem z Aną – Portugalką poznaną w obozie – pojechaliśmy na całodzienną wycieczkę po pustyni. Umówiliśmy się z nią już na miejscu, że będziemy zwiedzać razem – zawsze to trochę taniej i raźniej. Jeep popsuł się dwa razy, za drugim razem nic już nie dało walenie w niego kamieniem, więc przesiedliśmy się do jeepa jednego z setek kuzynów Abdalsalama. Podobno wszyscy są tu spokrewnieni – dwa tysiące mieszkańców… wszyscy z jednej rodziny. Gdy pytaliśmy tych młodszych, bardziej rozmownych, jak chcą znaleźć żonę, to wszyscy zgodnie odpowiadali, że chcą dziewczynę „stąd”. Tata Abdalsalama ma dwie żony, a z nimi aż dziesięć córek i tylko dwóch synów. Jak to możliwe, że żenią się tylko z dziewczynami z wioski, w której mieszka zaledwie dwa tysiące osób? Przecież gdyby przez te wszystkie wieki nie mieli napływu zewnętrznych genów to już dawno wyniszczyły by ich choroby. Zupełnie nie rozumieją moich wątpliwości. Kuzyn przez cały dzień będzie pokazywał nam najciekawsze zakątki pustyni i za każdym razem, gdy będziemy wysiadać z jeepa, zażartuje „si ju tumorom”. Nie mówi zbyt dobrze po angielsku i niestety nie zawsze jestem w stanie się z nim dogadać. Ale to nawet przyjemne tak zupełnie nie zastanawiać się nad tym gdzie nas wiezie i nie dopytywać się o historię każdego z oglądanych miejsc. Dotarliśmy do Źródła Lawrence’a, czerwonych wydm, Kaniony Burrah, Khazali siq um Tawaqi, zobaczyliśmy inskrypcje Alameleh i Anfashieh, dom Lawrence’a, skalny most Burdah i Um Frouth. „Tam widać Arabię Saudyjską”. Mogłabym tak jeździć jeszcze kilka dni. I codziennie kończyć wycieczkę patrząc na zachód słońca na pustyni, czując jak temperatura spada z minuty na minutę, aż wreszcie robi się całkiem zimno, a pustynia wygląda groźnie. Ciekawe jak długo Lawrence z Arabii będzie reklamować Wadi Rum – wydaje mi się, że tylko my oglądaliśmy film, inni turyści w ogóle nie kojarzyli tej zamierzchłej historii. Już prędzej świtało im w głowach, gdy słyszeli, że kręcono tu też „Marsjanina”. Może wycieczka byłaby jeszcze przyjemniejsza gdyby nie spore grupy chińskich turystów, którzy okupowali najbardziej fotogeniczne miejsca i przez kilkadziesiąt minut próbowali zrobić sobie idealne selfie. Ale nie ma się co dziwić, każdy chce uszczknąć z tego piękna. Czuję, że tu wrócimy. Dwie noce i dwa dni to stanowczo za mało, żeby się nasycić Wadi Rum. Po prostu coś nas ciągnie do tej czerwono-pomarańczowej plamy na mapie. Do widoku tych niespiesznie sunących wielbłądów – trochę jakby zblazowanych, a trochę zmęczonych. Do dziwnej angielszczyzny Beduinów. Do ich gościnności i otwartości. Wiem, że żyją z turystyki i muszą być uprzejmi, ale wydaje mi się, że to coś więcej. Że jednak gdzieś głęboko w nich tkwi odpowiedzialność za drugiego człowieka na pustyni, solidarność, świadomość, że są skazani na wzajemną pomoc. Przecież nie muszą zatrzymywać jeepa i proponować podwózki za każdym razem, gdy zobaczą turystów wędrujących przez pustynię. Przecież nie muszą zapraszać nas do ogniska, ani częstować sziszą. Może kiedyś dowiemy się jak naprawdę wygląda tu życie. Zobaczymy kobiety pustyni i może nawet będziemy mieć okazję zamienić z nimi choć kilka słów, podobno one tez uczą się w szkole angielskiego. Może będziemy mieć jeszcze okazję poczuć jak piasek przeciska się przez każdy milimetr splotu materiału, z którego zrobione jest nasze ubranie.
About the author
Kilkanaście lat temu przestałam się przemieszczać, a zaczęłam podróżować. Rozglądam się po świecie i kolekcjonuję wzruszenia. Piszę, żeby jeszcze raz zachwycić się odwiedzanymi miejscami, ale staram się też przemycić wskazówki dla innych podróżujących. Zawodowo zajmuję się uczeniem siebie i innych o literaturze włoskiej, hobbystycznie chłonę inne języki i kultury.Related Posts
27 marca, 2020
Asunción, czyli jak daliśmy się zaskoczyć
12 stycznia, 2019
Wadi Rum – pustynny poradnik
28 marca, 2020