Dojechaliśmy do Savonlinny późnym wieczorem i przez długi czas kluczyliśmy w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, gdzie moglibyśmy zaparkować i wreszcie pójść spać. Jak na złość nic nie mogliśmy znaleźć. Przejeżdżając trzeci raz przez centrum zauważyliśmy, że przy samej przystani zaparkowany jest kamper i wiedzeni prostą logiką „jak on może to i my możemy”, przycupnęliśmy obok. Darmowy nocleg w samym centrum, nad samym jeziorem. Nie byliśmy całkiem pewni, czy możemy się tam zatrzymać, ale już usypialiśmy za kierownicą i dalsze poszukiwania nie wchodziły w grę. Rano wystarczyło więc przejść zaledwie kilka kroków do głównej atrakcji miasta- zamku Olavinlinna, czyli zamku św. Olafa. Krainę jezior zwiedzamy właściwie przez okna TamBusa, stając tylko czasem, żeby coś zjeść i zerknąć na drewnianą kapliczkę, torfowisko albo miasteczko nad jeziorem oznaczone na mapie gwiazdką, ale nie mogliśmy odpuścić zwiedzania średniowiecznego zamku i pobliskiego muzeum historii Savonlinny słynącej z produkcji smoły. Ja chciałam też przepłynąć się po jeziorze barką z nadzieją, że zobaczę tutejsze foki, ale Urbi odmówił „wycieczki dla emerytów” (rzeczywiście zaniżalibyśmy średnią wieku o jakieś 40 lat) a do tego pogoda się popsuła, więc tym razem nici z bliskiego spotkania z fokami i emerytami. Z Savonlinny ruszyliśmy na północ i mieliśmy w planie dojechać do Nurmes, robiąc po drodze dwa postoje- przerwę na zwiedzanie drewnianej kaplicy w Paateri i na przejażdżkę kolejką krzesełkową nad Parkiem Narodowym Koli. Lubimy w podróży nieprzewidziane zwroty akcji, ale tylko wtedy, gdy pozwalają nam doświadczyć czegoś pozytywnego. Gdy jednak nie są one przyjemne dopada nas irytacja. Jak to? nie po to tłukłam tyłek na drugi koniec Europy, żeby teraz nic tu nie zobaczyć… Ale wystarczy kilka dni w trasie, a wszystko zaczynamy przyjmować ze stoickim spokojem i działamy zadaniowo. Pojawił się jakiś problem? No to trzeba go rozwiązać i to szybko, najlepiej bez zbędnego jęczenia (to najtrudniejsze). Do Parku Koli nie dojechaliśmy- okazało się, że kolejka działała do 5 sierpnia, teraz już jest „po sezonie” (hahaha, niech to powiedzą Włochom i Hiszpanom, dla których wakacje = sierpień), do kaplicy dojechaliśmy… 5 minut po jej zamknięciu. Trochę zrezygnowani, a trochę zachwyceni widokiem na jezioro z parkingu pod kaplicą postanowiliśmy spędzić tam noc. Było wcześnie, więc zarządziłam „dzień prania”. Znacie to pewnie z autopsji- przychodzi taki dzień, kiedy odkrywacie w szafie ubrania, o których istnieniu zapomnieliście 10 lat temu- to właśnie jest dzień prania. Szybko odkryliśmy, że te komary, o których piszą w przewodnikach, to rzeczywiście dzikie krwiożercze bestie… Ale jak się powiedziało A to trzeba powiedzieć B, więc dzielnie dokończyliśmy pranie i rozwiesiliśmy je na sznurku. Wtedy zaczęło padać… Noc spędziliśmy więc w otoczeniu mokrych ubrań kiszących się na siedzeniach. Jak więc widzicie nie każdy wieczór można uwiecznić na uroczym zdjęciu z lampkami, które podbije Instagram, zdjęcie naszych mokrych gaci raczej nie zdobędzie zbyt wiele lajków… Ale nic to, przejechałam ze złamanym obojczykiem pół Tajlandii, czym jest wilgotność w busie na poziomie 100%!
Ciekawostki:
Savonlinna gości kilka festiwali. Najważniejszy z nich to festiwal operowy, który odbywa się na zamku nieprzerwanie od 1912 roku. Namiot festiwalowy rozkładany jest na dziedzińcu i jego montowanie trwa półtora miesiąca! Po sezonie namiot się rozmontowuje (co trwa kolejny miesiąc), żeby nie obciążać murów zamkowych. Najdziwniejszy festiwal Savonlinny (według nas) to zawody w rzucie telefonem komórkowym… Coś dla siebie znajdą tu też m.in. miłośnicy filmów przyrodniczych i fani wielkich koncertów.