Crux
Nalatane. Oj jak to dobrze, że z Curitiby do Foz do Iguaçu polecieliśmy samolotem! Jak to dobrze, że nie musieliśmy spędzać kolejnego dnia w autobusie. Po kurytbskich mękach żołądkowych zakończonych wczorajszą kolacją (Tu spory nawias: już czuję się dużo lepiej, ale tubylcy nie wiedzą co to dieta lekkostrawna. Wczoraj wróciliśmy do Reginy i Danilo. Przywitali nas serdecznie i krwiście- stekami. Cały wieczór grillowaliśmy i już wiemy, że Polacy nic o grillu nie wiedzą! Te nasze letnie grille to pestka w porównaniu z całoroczną rzeźnią w brazylijskich domach. Gdy człowiek na co dzień nie je mięsa, ale stara się być uprzejmy i otwarty, to naprawdę ma tu ciężkie życie. Nie powiem, że mi nie smakowało, ale steków starczyłoby dla całej kamienicy, więc będę to trawić przez następne trzy dni, a smak i zapach krwi jeszcze długo będzie mi towarzyszyć) jazda autobusem byłaby dramatem. A tu szybki i sprawny lot i jeszcze na lotnisku czekał na nas chłopak z hostelu. Na kartce miał moje nazwisko napisane prawidłowo z polskimi znakami! Niby nic, a poczułam się lekko wzruszona jego językowym ukłonem w naszą stronę. Hostel-kemping jest położony właściwie przed samym wejściem do Parku, więc nie trzeba wstawać o świcie, żeby wcześnie dotrzeć do wodospadów. A wieczorem można się napawać niebem niezanieczyszczonym światłem. Gwiazdy widać jak na dłoni i udało nam się wreszcie dostrzec Krzyż Południa. Wiem, że nudzę o tych gwiazdach, ale byłam najgorsza z geografii i cały czas nie mogę się nadziwić temu, że porzuciliśmy nasze gwiazdozbiory i nigdzie nie widać Wielkiej Niedźwiedzicy. Ona jest dla mnie jakimś constansem Świata. Mam więc cały czas lekkie obawy co do tego, czy półkula południowa nie jest jakimś rewersem i czy przypadkiem nie trafiliśmy do świata na opak. Czy zaraz nie okaże się, że wszystko tu złe i przeinaczone. Albo właśnie kosmicznie dobre i bardziej prawdziwe niż u nas. Ale na pewno nie takie samo. Gdyby było takie samo to byłby ogromny zawód.
Doczytałam w Wikipedii i się teraz z wami podzielę. Czy wiedzieliście, że Krzyż Południa to najmniejszy co do wielkości gwiazdozbiór nieba?! W Europie nie jest widoczny, choć kiedyś można było go dostrzec – z brytyjskiego nieba znikł ok 3000 lat p.n.e. , a z północnych wybrzeży Morza Śródziemnego w ok 500 roku. Jest symbolem półkuli południowej i dlatego umieszczono go na flagach Australii, Papui-Nowej Gwinei, Nowej Zelandii , Samoa i (!) Brazylii!
Kran
Czytaliśmy, że w Foz „są też inne atrakcje, nie tylko wodospady”. Sratrakcje. No wybaczcie, ale przecież tylko po to się tu przyjeżdża, żeby zobaczyć wodospad! Ja wiem, że czasem jakiś bloger przez przypadek tu utknie bo mu zabraknie kasy na samolot, albo musi obrobić się z wpisami na stronkę i Insta, ale nie oszukujmy się Foz=wodospad! I po co w ogóle z tym walczyć? Po co zaklinać rzeczywistość? Przecież to jedno z najpiękniejszych miejsc na tym pięknym przecież globie. Przecież dla samego wodospadu warto przybyć tu z drugiego końca Świata. Choćby statkiem. Przecież to na jego widok Eleanor Roosevelt krzyknęła, że Niagara to cieknący kran! W języku guarani Iguaçu czyli „y” oraz „ûasú” to wielka woda. Ale nie umiecie sobie wyobrazić JAK wielka. Podam wam dane, które nic wam nie powiedzą. Wodospad ma szerokość 2 km i składa się z 275 progów skalnych. Średni przepływ wody wynosi 1756 m3/s. I co? I nic. Nadal nie możecie sobie wyobrazić jak to wygląda. A wygląda tak, że każde zdjęcie powinno się zniszczyć za oszczerstwo. Że każda relacja to bujda. A każdy reporter powinien być skazany za krzywoprzysięstwo. Bo tego nie da się opisać. Nie da się sfotografować. Tyle wody człowiek nie jest w stanie sobie wyobrazić. Idziemy ścieżką wyznaczoną w Parku Narodowym i nagle widzimy z oddali sznurek wodospadu. Gdzieś zza palm, bambusów i paproci słychać huk wody. Myślę sobie, że już więcej zobaczyć się nie da. Że odkąd jesteśmy w Brazylii krajobrazy codziennie dawkują nam coraz większe porcje piękna. I że to już jest granica wytrzymałości. A potem robimy kilka kolejnych kroków i jeszcze kilkadziesiąt i kilkaset. I jesteśmy coraz bliżej. Woda huczy złowieszczo, a turyści jak zahipnotyzowani idą w stronę wodospadów. Wodospad nic sobie z nich nie robi. 132 miliony lat temu powstał gdy wybuch wulkanu uformował wulkaniczny płaskowyż. I od tego czasu kusi. Szum wody słychać podobno w promieniu 20 kilometrów. Wychodzi słońce i nad wodą powstaje tęcza. Już nie wiem czy to granica piękna, czy kiczu. Czuję się jakby mnie ktoś wsadził do fototapety. A ten szum wody to chyba z toalety. Bardzo to wszystko nierealne. Gdyby człowiek nie trywializował, to chyba musiałby pęknąć od tego piękna patosu i wzniosłości. Tłumy beztrosko podchodzą do krawędzi wodospadu – wystarczy tylko trochę mocniej wychylić się za barierkę, żeby spaść w przepaść. Nie pojmuję jak to możliwe, że całe rodziny z dziećmi chodzą po śliskim mostku i wyginają się do selfie. Przez chwilę wydaje mi się, że nikt tu sobie nic nie robi z możliwości wartkiego nurtu. Rozdzielamy się instynktownie, bo chyba każdy z nas musi w samotności przetrawić to, co przed chwilą zobaczył.
Wspinamy się na taras widokowy i zaglądamy do sklepiku z pamiątkami. Pod nogami plątają się ostronosy próbujące wyżebrać jedzenie. Zupełnie nie mamy ochoty wychodzić z parku, ale czeka nas dziś jeszcze przeprawa przez granicę.
Krawędź języka
Przez niejedną granicę już przeszliśmy, więc nie czujemy stresu, może tylko lekkie podniecenie. Jak zawsze, gdy przybywa nam nowa pieczątka w paszporcie. Czujemy się ekspertami i nie robi na nas wrażenia kierowca, który bez zbędnych wyjaśnień wyrzuca nas pod przejściem i odjeżdża. Wiadomo. Trzeba przejść na piechotę, podbić pieczątkę w Brazylii, podbić pieczątkę w Argentynie i złapać jakiś transport po drugiej stronie. Trochę jestem zawiedziona, że wszystko idzie bardzo sprawnie i już po kilkunastu minutach wsiadamy w miejski autobus do Puerto Iguazu. Nocleg mamy na dziwnej ulicy, ale gospodarz odpowiada opisom z bookingu – jest bardzo uprzejmy i towarzyski. Aż za. Mamy z Dżoaną problemy z rozszyfrowaniu jego akcentu. Zaczyna się. Myślisz, że mówisz po hiszpańsku dopóki nie przekroczysz granicy 😉
Gardło
Jak szaleć to szaleć. Rano jedziemy nad wodospad. W Brazylii znajduje się tylko 20% jego obszaru, pozostałe 80% należy do Argentyny. Nawet przez chwilę nie zastanawialiśmy się którą stronę zobaczyć – oczywistym było, że obie! Brazylia to ogromne strugi i ciągły huk. Argentyna zafunduje nam pozorny spokój i rozleniwienie – w końcu to pora sucha. Zaczynamy od wycieczki z przewodnikiem po Parku i nurkowania łódką pod wodospadem. To jedna z tych atrakcji, za którą trzeba sporo zapłacić. Ludzie jednak są dziwni. Wyskakujesz z ciężko zarobionych pesos tylko po to, żeby zmoknąć. Ale jak dla mnie zabawa przednia. Jakby jeszcze sąsiadka trochę mniej piszczała. I majtki tak długo nie schły. Ale naprawdę świetnie się bawiliśmy. A potem poszliśmy oglądać wodospady z bezpieczniejszej odległości. Miałam wrażenie, że znajdujemy się w zupełnie innym miejscu niż wczoraj. Tak jakbyśmy przekraczając granicę przemieścili się o tysiące kilometrów. Park jest przeogromny, a na wodospadzie zbudowano kilometry kładek. Jest tu nawet specjalna kolejka, którą dojeżdża się z centrum parku do kładki prowadzącej na najwyższy spadek wód- Garganta del Diablo czyli Diabelskie Gardło. Pomyśleć, że to wszystko zabawka bogów. Jeden z nich zakochał się w śmiertelniczce Naipí, a gdy ta chciała uciec w canoe ze swoim ukochanym – Tarobà rozwścieczone bóstwo ześlizgnęło się po rzece tworząc wodospad i skazując kochanków na śmierć w wodnych czeluściach. Zanim jednak ta nadeszła bóstwo przemieniło Naipí w skałę, a Tarobà w palmę. Skała znajduje się po argentyńskiej stronie wodospadu, palma – po brazylijskiej. Zazdrosny M’Boi z czeluści Diabelskiego Gardła patrzy na kochanków, którzy nie mogą się do siebie zbliżyć. Widzi jak młodzi rozciągają między sobą tęczę, ale nigdy się nie zespolą. Do diabelskiej przepaści można dojść po 80-cio metrowym mostku, którego skraj wisi nad przepaścią. Brazylijska część wodospadów wydaje się igraszką, małym strumykiem. Dante by nie wymyślił lepszej metafory belzebubiej czeluści.