Przyjechaliśmy do Meksyku w porze deszczowej. Byli tacy, którzy nie wiedzą, że tu bywają pory deszczowe i oni współczuli nam palącego codziennie słońca. Byli tacy, którzy porę deszczową przeceniają i ci współczuli nam ciągłego deszczu. Nasza meksykańska przygoda już prawie się kończy i możemy podsumować podróżowanie w porze deszczowej: jesteśmy tu od osiemnastu dni i w ciągu tych osiemnastu dni trzy wieczory były odrobinę deszczowe (padało godzinę), przedwczoraj lało pół dnia (na szczęście deszcz złapał nas już po atrakcjach w cenotach) a wczoraj siąpiło i popadywało przez kilka godzin (w związku z czym snuliśmy się po Meridzie obżerając się za każdym razem, gdy trzeba było się schować przed deszczem, bo najlepiej się chowa w lekko obskurnych ale bardzo smacznych barach). W porze deszczowej ceny są niższe i jest mniej turystów, a jak widać nie pada aż tak bardzo. Bilans jak najbardziej dodatni! W związku z tym, że wczoraj był dzień lenia dzisiaj postanowiliśmy nadrobić i wybrać się do miasteczka mojej osobistej pielgrzymki. Odkąd odkryłam, że będziemy w pobliżu miejsca, w które 65 milionów lat temu uderzyła kometa (lub planetoida, są tacy, co się kłócą, ja się nie znam) męczyłam Marcina, żebyśmy pojechali do Chicxulub. W sumie nic trudnego- najpierw trzeba się dowiedzieć jak wymówić tę kosmiczną nazwę a potem dowiedzieć się skąd jeżdżą tam miejskie busy. Jedzie się dużym busem colectivo z Meridy do Progreso a stamtąd małym colectivo do Chicxulub, koszt takiej wycieczki to 27 pesos w jedną stronę, no chyba, że jedzie się z agencją, która zawozi jeszcze do rezerwatu flamingów, widocznego po drodze z busa, wtedy taka przyjemność kosztuje 650 pesos. Na flamingi się napatrzyliśmy w Peru, więc opcja ekonomiczna z oglądaniem ich przez szybę autobusu bardzo nam odpowiadała. Marcin pojękiwał cicho, że przecież nic tam nie ma i że nawet w podróżniczej biblii zwanej przewodnikiem Lonley Planet napisali, że nie warto. Ale jak to nie warto? Jak można mówić, że nie warto pojechać do miejsca, które, metaforycznie oczywiście rzecz nazywając, jest kolebką ludzkości. Gdyby nie meteoryt nigdy nie pojawilibyśmy się na Ziemi! Upadek wywołał falę tsunami, a unoszący się w powietrzu materiał doprowadził do zmian klimatycznych, w wyniku których (znający się, wybaczcie proszę skrót) wymarły dinozaury a długo potem pojawiliśmy się my. Kolebka ludzkości, niech więc mi nie mówią, że nie warto! Ja wiem, że teraz mamy reformę edukacji i są tacy co w wersję Darwina nie wierzą, ja wiem, że niebawem teoria ewolucji zostanie zastąpiona przez jakąś wartą dobrej zmiany wersję, ale ja i tak pielgrzymować do Chicxulub będę, gdy tylko nadarzy się okazja! Więc pojechaliśmy! Pełna entuzjazmu wyparowałam z busa odprowadzana zdziwionym spojrzeniem kierowcy i z dumnie uniesioną głową kazałam sobie zrobić zdjęcie, w miejscu, które kolebką jest dosyć zaniedbaną i mocno zaśmieconą, a do tego brzydką wyjątkowo, ale przecież ludzkość jaka jest też wiemy, więc uznałam, że to zaśmiecenie też ma swój metaforyczny wymiar! Lekko zażenowany małżonek odmówił zrobienia mi drugiego zdjęcia. Czując niedosyt i w obliczu braku wymiaru głębszo-pokutnego jazdy busami postanowiłam wrócić do Progreso na piechotę, 7 km upojnego spaceru po pustej plaży. Marcin był za bo nie wiedział jeszcze, że efektem ubocznym spaceru będą łydki w kolorze iście meksykańskiej czerwieni…
About the author
Kilkanaście lat temu przestałam się przemieszczać, a zaczęłam podróżować. Rozglądam się po świecie i kolekcjonuję wzruszenia. Piszę, żeby jeszcze raz zachwycić się odwiedzanymi miejscami, ale staram się też przemycić wskazówki dla innych podróżujących. Zawodowo zajmuję się uczeniem siebie i innych o literaturze włoskiej, hobbystycznie chłonę inne języki i kultury.Related Posts
21 sierpnia, 2019
Rio de Janeiro. Miasto (bez) Boga
27 lipca, 2018
#0 Blok Startowy
24 sierpnia, 2019