Na każdym (prawie) blogu pojawiają się te dwa stałe wpisy. Najpierw były Sylwestrowe podsumowania, a teraz noworoczne postanowienia. Ja w tym roku mam, dla odmiany, kilka niepostanowień. Są one wbrew pozorom mocno związane z podróżowaniem.
Fit podróżnik
Sporo znajomych wypytuje nas jak dajemy radę kondycyjnie na naszych wyjazdach. Nie jest tajemnicą, że Marcin nie należy do gibkich przecinków, a ja jestem raczej niezdarna… No tak… nie ma się co oszukiwać… pytanie jest kierowane głównie do mnie. Marcin jest jednak, mimo wszystko, typem He-mana (choć z brzuszkiem), sił mu nie brakuje, może tygodniami taszczyć dziesiątki kilogramów na plecach, wspinać się na górskie szczyty z jakąś dziką prędkością a nawet się przy tym nie zasapie, pot zalewa skroń, słone strużki skapują z koszulki, a on zadowolony. Nic go nie boli (o ile nie przedawkuje spożywki), nie strzyka, nic sobie nie łamie i nie obija. Ze mną jest zupełnie inaczej. Zaczęło się już w szkole- to mnie nikt nie chciał w drużynie, gdy graliśmy w siatkówkę. Wystarczy, że wsiądę na jakikolwiek jednoślad, a już wypadek murowany. Cosezonowe spektakularne wypadanie przez kierownicę roweru doprowadziło do tego, że mąż potajemnie wymontował mi hamulce tarczowe. Słynny złamany obojczyk unieruchomił mnie na dwa miesiące, a potem jeszcze złamałam nogę… przechodząc przez pasy… Średnio raz w miesiącu przewracam się na równej drodze, robię w spodniach dziurę na kolanach i w popłochu umykam z miejsca zdarzenia, z nadzieją, że w pobliżu nie było nikogo znajomego. Nie pytajcie jak to możliwe, że od lat chodzę na szczudłach i jeszcze sobie nic nie zrobiłam, że ogarniam jazdę na monocyklu, a jazda na bicyklu idzie mi nawet dobrze. To tajemnica nierozwikłana nawet przeze mnie. Wydaje mi się, że w pracy zmysły działają jakoś inaczej i włącza mi się dodatkowa funkcja „ogarniania ciała”, która, dla równowagi, poza kontekstem teatru ulicznego, jest stale w trybie uśpienia.
Moje noworoczne NIEPOSTANOWIENIA
Tak czy siak, żeby podróżować z plecakiem trzeba mieć sporo siły, a potykanie się o własne nogi raczej nie pomaga. W związku z tym, CO ROKU postanawiam sobie, że tym razem to już NA PEWNO ZAPISZĘ SIĘ NA ZAJĘCIA SPORTOWE. Będę chodzić na jogę, fitness, stretching, BPU czy inne FGH, siłownię, basen, albo chociaż na jakąś zumbę. Co roku ta sama historia. Rozpieszczona krótkim pobytem w korporzeczywistości wyjmuję zaskórniaki z ostatniej kieszonki „podróżnego” portfela (czasem chowam tam jakieś oszczędności, żeby potem miło się zdziwić podczas wyjazdu dodatkową gotówką) i kupuję kartę MultiSport. Ponieważ jeszcze nie wypróbowałam zbyt wielu fitnessclubowych opcji (nie oszukujmy się, w ciągu sześciu lat wykupywania abonamentu wypróbowałam ich zaledwie trzy) pozwalam sobie na luksus możliwości skorzystania z każdej dostępnej fitpropozcji. MultiSport nadaje się do tego doskonale- wszystkie możliwe kluby, wszystkie możliwe zajęcia. No a potem na te zajęcia nie chodzę, z karty rezygnuję po dwóch miesiącach i jestem bardzo na siebie zła, że znów wyrzuciłam w błoto pieniądze i nie ruszyłam tłustego tyłka z domu. Faza druga to faza wiosenna- co tam zajęcia zorganizowane, będę biegać! Nie trzeba płacić za kartę, same oszczędności! No prawie same, bo do biegania potrzebne są jakieś getry, a najładniejsze są te kolorowe, na Adidasy może mnie nie stać, ale kupię jakąś inną markę, a do tego sportowy biustonosz i piętnaście par sportowych skarpetek (bo były w promocji). Na MultiSporcie zaoszczędziłam (logika humanisty…) to stać mnie! Seksigetry podejrzanie opinają moją pupę, i kończą się gdzieś pod trzecim wałkiem tłuszczu na brzuchu, ale przecież biegając schudnę, więc żyję w przekonaniu, że nadal noszę rozmiar XS. Ubieram się więc odpowiednio i ruszam, a co, niech będzie nawet i o 6:00, podobno najlepiej biegać rano, potem prysznic i fit śniadanie. Już po pierwszej próbie przypominam sobie, że biegać szczerze nie znoszę. Nawet zapisałam się kiedyś do grupy „nie biegam, bo nie lubię”. Czasem zmuszam się do wyjścia w tych getrach jeszcze raz, lub dwa na osiedle, i finguję lekki truchcik, ale już tylko po to, żeby móc poudawać, że się nachodziłam w nowych getrach. Zdarza mi się, że podobne próby podejmuję jeszcze w okolicy lipca, a potem października, ale z mniejszą jakby wiarą w powodzenie. Tak wygląda moje przygotowanie do sezonu podróżniczego.
Jem co popadnie (nie to, że niezdrowo, ale raczej obficie).
Jestem fanką pierogów i często wieczorami żłopię piwo na kanapie.
Nie umiem zrobić szpagatu, co tam, ja nie umiem nawet bezkontuzyjnie przejść przez ulicę.
NIE UPRAWIAM SPORTU.