- Ayacucho 29-31.09.2015
Trasa z Limy do Ayacucho wiedzie przez Andy i na pokonanie 530km potrzeba ok 10 godzin. Nasz kierowca zawstydziłby nawet Kubicę- wchodził dwupiętrowym autobusem w zakręty 180º z zawrotną prędkością i skłonił mnie do wizyty w aptece- na następny odcinek drogi zakupiłam aviomarin. Skutkiem ubocznym przejażdżki był wybuch lakieru do paznokci i kilku innych butelek w kosmetyczce, co pewnie mogłam przewidzieć- różnica wysokości od startu do najwyższego punktu, przez który przejeżdżaliśmy, wynosi 4500m… Wszystko to jednak rekompensują widoki- Andy o wschodzie słońca biją na głowę każdy inny krajobraz!
Miasteczko, czy raczej miasto, powitało nas hucznie. Cały dzień odbywały się (zupełnie nie wiedzieć z jakiej okazji, bo święto regionu przypadało na następny dzień) procesje i pochody- szkoły, wojsko, konie i osły, orkiestry, ubrani na ludowo ayacuchańczycy. Moja znajomość hiszpańskiego okazała się niewystarczająca, wszyscy tu do nas mówią w quechua i kiedy próbuję wyjaśnić, że nie rozumiem, zamiast przejść na hiszpański, starają się mówić wolniej. Ayacucho to taki peruwiański Kraków- w mieście znajduje się ponad 30 kościołów, co nie znaczy, ze łatwo je zwiedzić- są otwarte o bardzo dziwnych godzinach i trzeba na nie polować. Pierwszego dnia zwiedzaliśmy miasto i odsypialiśmy podróż. Urbi oczywiście zaprzyjaźnił się ze zwierzyńcem w hostelu (tym razem to 15 papug i 2 psy- psy szkolone- jeden nosi gościom klucze, a drugi pilota od telewizora), ja zaprzyjaźniłam się z miejscowymi przysmakami- starym dobrym zwyczajem jadamy na ulicy.
Drugiego dnia planowaliśmy zwiedzić muzea (bardzo polecane jest muzeum opowiadające historię Sendero Luminoso- rewolucyjnego ruchu, który w latach ‘80 i ‘90 doprowadził do śmierci tysięcy mieszkańców). Zaczęliśmy jednak od wizyty w dzielnicy Santa Ana, która wchłonęła nas na dobre! Trafiliśmy na święto dzielnicy i odpust. Impreza zaczyna się przed południem na podwórkach czterech wybranych w danym roku rodzin (raczej zamożnych)- na jeden taki afterparty zostaliśmy ochoczo zaproszeni. Tańce przy muzyce na żywo (dzwudziestoosobowa orkiestra!), jedzenie i picie oferowane przez rodzinę- czegóż chcieć więcej? Staliśmy się maskotkami imprezy i najchętniej podawano nam mocny alkohol (spirytus z limonką?) zapewne próbując nas lekko upić, ale przecież przyjechaliśmy z Polski… Zostałam też obtańcowana przez tubylców, nie wiedzieć czemu Urbiego jakoś nikt do tańca nie prosił 😉 Po imprezie w planach była msza (z atrakcjami: żywa owca na ofiarę i biskup na deser), a po niej procesja ogromnych figur osadzonych na czymś w rodzaju białych, plastikowo-drewnianych kopców. Ayacucho słynie z procesji w Wielkim Tygodniu- zjeżdża się tu całe Peru, a fiesta z okazji Niedzieli Zmartwychwstania trwa kilka dni. Dzisiejsza procesja była małą namiastką tych z Wielkiego Tygodnia- pięćdziesięciu chłopa męczyło się z dwutonową figurą nosząc ją wokół placu. Figur wyniesiono cztery, każdą opiekowała się inna rodzina (naszej rodzinie trafiła się druga co do wielkości, przedstawiająca Józefa, chyba świadczy to o zamożności mayordomusa). Odpust trwać będzie do późnych godzin nocnych- przewidziano jeszcze corridę (krwawa walka z bykami nie jest jednak czymś, co chcielibyśmy oglądać) i pokaz (hand made) ogni sztucznych (też hand made). Lima bardzo nam się spodobała, ale to Ayacucho naprawdę nas zauroczyło! Miasteczko nie jest na trasie proponowanej przez przewodniki, ale gdybyście mieli kiedyś możliwość tu zawitać, nie wahajcie się ani chwili! Warto nawet zrezygnować z bardziej „turystycznych” destynacji i skręcić z popularnych szlaków.
Hostel ze szkolonymi psami i ekipą papug nazywa się Tres Mascaras, stanowczo do polecenia!
Za 3 godziny jedziemy do Cusco- 16 godzin w autobusie przez Andy-jupi!
p.s.2 na znak pokoju tu się przytula z prawie wszystkimi obecnymi na mszy- bomba, a na podniesienie bije się brawo!
- Ayacucho-Cusco 1.09.2015
Tym razem 16 godzin przez Andy… Kierowca nie szarżował, ale i tak emocje były lepsze niż na kolejce górskiej w Mirabilandii. Przełęcze ponad 4000m n.p.m. i pięciotysięczniki za oknem… Dotarliśmy cali (ze strat – wybuchło tylko mydło) i udało nam się nawet bez najmniejszych problemów zarezerwować wejście na Machu Picchu. Jutro rano wyruszamy w trasę- przed nami dwa dni trekkingu do najbardziej turystycznego miejsca w Peru- od białych się roi i wieczorami można podziwiać superturystów z megamarkowymi gadżetami obsiadających urokliwe knajpki. Bez problemów mój pseudohiszpański i bladozakurzona fizjonomia kontrastująca z wielkimi markami Prawdziwego Zachodniego Świata wynegocjowały najniższą możliwą cenę przejazdu do Hidroelectrica- starczy chyba jeszcze na empanadas na drogę 😉