Asunción, czyli jak daliśmy się zaskoczyć

Podobno w stolicy Paragwaju – Asunción – nic nie ma. Podobno miasto jest brzydkie i przygnębiające. A do tego z każdego kąta wygląda bieda. Ja nie wiem kto pisze te wszystkie wpisy na blogach podróżniczych, ale czasem mam wrażenie, że ludzie opisują miejsca, w których nie byli. I możliwe, że tak właśnie jest.
Dotarliśmy do Asunción wieczorem i nie spodziewaliśmy się zupełnie niczego. Nic. Zero. Brak oczekiwań. Tak często podczas planowania podróży strasznie się nakręcamy na jakieś miejsce, oglądamy zdjęcia, filmiki i potem się okazuje, że albo już wszystko widzieliśmy i na żywo ciężko się zachwycić, albo na żywo miejsce to wygląda sto razy gorzej niż na relacjach. Jak to dobrze, że od Paragwaju niczego nie oczekiwaliśmy i daliśmy się zaskoczyć, zachwycić i wciągnąć. Zaczęliśmy od wieczornego spaceru i kolejnego dnia, gdy pogoda była paskudna i miasto skąpały szarość i ciapa, byliśmy w stanie wiele mu wybaczyć. Nie powiem, że Asunción to najładniejsza stolica Ameryki Południowej jaką widziałam, ale ma w sobie coś urokliwego. Gdy trochę przymknąć oczy na śmieci plątające się pod nogami, to można dostrzec trochę obdarte, ale dostojne budynki z XIX w. Na jednym z placów pucybuci wystawiają swoje stoiska przeniesione żywcem z lat ’20 – krzesła na podwyższeniu wykończonym małym daszkiem. Na innym placu Indianie Guaranì sprzedają pamiątki. Cała stara część miasta ozdobiona jest muralami i w zupełnie niespodziewanych miejscach z szeregu kamienic wyłaniają się kawiarenki. I jest jeszcze piękny budynek starej, od dziesięcioleci nieużywanej (niestety) stacji kolejowej i wielki pałac. I brzeg rzeki przy którym powstała miejska plaża. A wieczorem w centrum barmani wystawiają przenośne bary i wymarłe wcześniej ulice stają się tłoczne. Bierzemy Ubera na dworzec i znów słuchamy historii o polskich imigrantach. To zupełnie absurdalne, że większość spotkanych w Pragawaju ludzi ma polskie korzenie albo polskich znajomych. Tym razem kierowca opowiada nam o swoim serdecznym przyjacielu – księdzu Tadeuszu (znów), który mieszka w Asunciòn od lat i jest mistrzem kazań po hiszpańsku. Pogoda nie zachęca i zmęczyło nas chodzenie po mieście, ale i tak nie możemy się nadziwić Asunciòn. Mało brakowało, a ominęlibyśmy je szerokim łukiem. Wsiadamy w nocny autobus w stronę granicy, mógłby nas zawieźć  aż do Ponta Pora, ale decydujemy się, żeby wysiąść w Bella Vista – odkryliśmy, że tam też jest przejście graniczne, a z Bella Vista jest dużo bliżej do brazylijskiego Bonito. Sobota wieczór- to właśnie wtedy przychodzi nam do głowy ten świetny plan…

Tak sobie jedziemy i jedziemy i na zdjęciach wszystko pięknie, ale w rzeczywistości bywa różnie. Przekroczenie granicy wydaje się bułką z masłem. Przechodzisz przez punkt graniczny, gdzie z jednej strony wbijają ci pieczątkę wyjazdową, a z drugiej strony wjazdową (tłumaczę tym, co już zapomnieli jak było przed Schengen ). Mieliśmy przekroczyć granicę po raz czwarty podczas tego wyjazdu. W planach było przechytrzenie wszystkich i przejście na mniej uczęszczanym przejściu, z którego mieliśmy mieć już całkiem blisko do Bonito – naszej mety na następne dni. Przyjechaliśmy więc autobusem pod granicę w Bella Vista o 5:30 niezbyt wyspani, ale mocno pobudzeni tym, że znów jedziemy do Brazylii. Idziemy sobie przez most na granicy. Witają nas tylko koguty. Już zbliżamy się do strony brazylijskiej, kiedy dociera do mnie, że coś tu nie gra… Bo jak przybić pieczątkę wjazdową do Brazylii skoro się oficjalnie nie wyjechało z Paragwaju?  Budka strażnicza zamknięta, więc wracamy się na drugą stronę mostu. Tu też głucho, choć spod drzwi biura straży granicznej wydobywa się stróżka światła. Pukamy. Otwiera pan dozorca… Nie było się łatwo dogadać, bo niestety w Paragwaju bardziej popularny od hiszpańskiego jest guaranì. Udało nam się ustalić jedynie tyle, że strażnicy będą w poniedziałek rano… Czyli możemy sobie iść do Brazylii spokojnie, zupełnie bez stresu, to nic, że mogą nas potem zatrzymać na lotnisku i cofnąć, albo, w najlepszym wypadku, wystawić pokaźny mandat… Mimo niewyspania (noc w autobusie) żwawo przemierzamy miasteczko w poszukiwaniu dworca autobusowego. Zapytany o drogę chłopak wybucha śmiechem. „Jaki dworzec? Tu nie ma żadnego dworca!” No to chociaż przystanek. „A po co wam przystanek, przecież dziś niedziela”… Zaskakujący ciąg logiczny… Ktoś w końcu nas informuje, że jedyne collectivo w niedzielę odjeżdża o 14:00. Jest 7:00, musimy się dostać do innego przejścia granicznego – Ponta Pora (130km), a stamtąd do Bonito (250km)… Wpadamy na genialny pomysł złapania okazji. Jeśli nie do miasta, w którym jest przejście, to choć to głównej drogi (80km). Może jak już wrócą z kościoła (nie ma litości – msza była na 6:15), to gdzieś będą jechać. Ale nie. Nikt tu się nigdzie nie wybiera. I nie wybierze. W niedzielę siedzi się w domu… Cudem dostajemy się do głównej drogi podwiezieni (za opłatą) przez męża Pani taksówkarki. Tu idzie nam znacznie lepiej. Jeżdżą jakieś samochody! Mija pół godziny i przy pomocy policji łapiemy aż dwie okazje naraz! Ja jadę z Nancy – wygadaną trzydziestoośmiolatką, która streszcza mi w drodze historię Paragwaju i charakterystykę upraw. Po 50 km wiem o niej więcej niż o niektórych znajomych, z którymi widuję się regularnie. Dziewczyny podwożą nas na lotnisko (bo nikt nie wie gdzie podbić pieczątkę wyjazdową) i obdarowują domowymi kotletami. Na lotnisku okazuje się, że mogą nam podbić tylko wjazd do Brazylii i że wcześniej musimy pójść do biura paragwajskiego, obok którego prze chwilą przejeżdżaliśmy. Straż lotniska pozwala nam zostawić plecaki na siedzeniach w sali odpraw (tak porostu, niestrzeżone…), bo to spory kawałek drogi. Więc idziemy. Budynek straży granicznej Paragwaji wygląda na opuszczony, ale na szczęście w środku siedzi jakiś starszy pan, który podbija nam wreszcie pieczątkę. To teraz znów na lotnisko po pieczątkę brazylijską i jesteśmy w domu! Uradowani jedziemy na dworzec. Ale nam się udało! W sumie całkiem szybko i sprawnie! Szukamy autobusu do Bonito. Był o 6:00… Jeden jedyny. Następny jutro o 6:00. Na stopa nie ma szans, nikt zupełnie tą trasą nie jeździ. Collectivo brak. Chyba będzie trzeba spędzić noc w Ponta Pora. Szukamy noclegu, sprawdzamy cenę biletu na jutrzejszy autobus. Okazuje się, że sporo na ten postój wydamy… Zrezygnowani pytamy (właściwie bez zamiaru skorzystania z usługi) ile kosztuje przejazd prywatną taksówką. Zapłacimy jakieś 40 zł więcej… Więc pakujemy plecaki i o 17:00 docieramy do Bonito. A co tam! Wyjazd się kończy – na coś trzeba wydać ostatnie grosze! Dobrze, że w hostelu w Bonito jest kuchnia – zaczyna się sezon na makaron z supermarketu…

 

A tu filmik:

O tym jak niczego nieświadomi próbowaliśmy przejść przez granicę

About the author

Kilkanaście lat temu przestałam się przemieszczać, a zaczęłam podróżować. Rozglądam się po świecie i kolekcjonuję wzruszenia. Piszę, żeby jeszcze raz zachwycić się odwiedzanymi miejscami, ale staram się też przemycić wskazówki dla innych podróżujących. Zawodowo zajmuję się uczeniem siebie i innych o literaturze włoskiej, hobbystycznie chłonę inne języki i kultury.