Wielu naszych znajomych podróżuje. Niejeden niskobudżetowo. Inni są w stanie zaoszczędzić tyle, by pławić się w luksusach. Niektórzy pytają nas skąd bierzemy pieniądze na nasze wyjazdowe wyskoki, a my zawsze odpowiadamy: „toż to niski budżet był”. Wiadomo: doktorantka na państwowej pensji, młode małżeństwo, brak znajomości i instynktu samozachowawczego (bo kto rezygnuje z pracy 1 dla pracy 2, gdy w perspektywie jest o połowę niższa pensja i wieczna udręka), kredyt wysokości miesięcznych zarobków małżonki i dużożerny kot. Czas więc ujawnić prawdę i uspokoić zazdroszczących: niskobudżetowe podróżowanie więcej chyba ma w sobie z pokuty niż z nagrody. Wam więc, niskobudżetowcy, dedykuję dzisiejszy wpis, łącząc się z wami w bólu. Ale także i wam, z budżetem nieco bardziej okazałym, zobaczcie, że wasza taktyka ma wiele plusów!
Podróż niskobudżetowa nie jest gratisowa.
Po pierwsze, wszyscy wiedzą, że bilety kosztują, a jeść coś na miejscu czasem trzeba. Nie wierzcie więc nikomu, kto mówi, że podróżuje „prawie za darmo”. Jeśli nie chodzi o wyjazd do cioci na wieś w świętokrzyskim, to podróżowanie „prawie za darmo” nie istnieje. Wyobrażacie sobie, że „prawie za darmo” pojechaliśmy do Meksyku, Peru, Boliwii, Gwatemali, Belize, Indii czy Tajlandii? Wydaliśmy na podróże dużo pieniędzy, choć staraliśmy się wydać jak najmniej. Nie da się pokonywać dziesiątek tysięcy kilometrów za darmo. Szczególnie jeśli ma się na to trzy tygodnie urlopu (który można wziąć w określonym terminie, a w moim przypadku w najgorętszym, wakacyjnym okresie) i opcja autostopowa nie wchodzi w grę. Jeśli więc ktoś mówi wam, że podróżuje za niewielką kwotę i pokazuje zdjęcia z Chińskiego Muru, a nie jest to dwudziestolatek na swoim gap year, to wiedzcie, że ta kwota i tak przewyższa kilkakrotnie najniższą krajową.
Na co się godzimy.
Załóżmy jednak, że ten „niski” budżet mamy do dyspozycji i, choć nie stać nas na business class, decydujemy się gdzieś pojechać. Wiadomo, że jesteśmy w związku z tym przygotowani na pewne niedogodności związane z tym, że:
1.Poruszamy się transportem publicznym. Czasem bywa to uciążliwe. Duże plecaki nie zawsze mieszczą się do autobusów, tuctuców, czy colectivo, zazwyczaj lądują na dachu (warto zakładać na nie pokrowce, nawet gdy nic nie wskazuje na to, że zza niebieskich obłoczków wychynie paskudne chmursko), albo (to dużo gorsza opcja) pod naszymi nogami. Nie zawsze udaje nam się porozumieć z tubylcami i bywa, że nie wysiadamy tam, gdzie powinniśmy, tylko beztrosko jedziemy do innego miasta. Zdarza się, że z autobusu nie jesteśmy się w stanie wygramolić na odpowiednim przystanku i musimy poczekać, aż pani z trzydziestoma wytłoczkami, pan z wózkiem pełnym drobiu na sprzedaż, dziewczynka z watą cukrową i przysadzista mama z trójką potomstwa i zapasem tacos na miesiąc usuną się z okolic drzwi wyjściowych… Bywa, że wysiadają dopiero na pętli… Zdarza nam się w autobusie zginąć. Ja bywam upchnięta między dwoje rozmownych staruszków, a Marcin przytrzymuje kartony sprzedawcy-autobusokrążcy, który kartony wraz z Marcinem przesuwa na drugi koniec autobusu. Czasami wsiadanie do autobusu grozi trwałym kalectwem- kto był w Azji ten wie- zatrzymywanie się na przystanku jest passé, a plecak nie pomaga w gonitwie za uciekającym pojazdem. Komunikacja miejska bywa nieprzewidywalna, nigdy nie wiadomo czy akurat nie zamknięto jakiejś drogi, albo nie zmieniono trasy (w sumie nic nowego, w końcu mieszkamy w Krakowie). Nawet, gdy uda nam się opalić, świecimy bielą na kilometr… Nie ma się co oszukiwać, to my jesteśmy najbardziej atrakcyjnym celem dla kieszonkowców (tfu, tfu, nigdy nas nie okradziono- wierzę, że to dzięki sławetnej saszecie, o której w kolejnym poście).
2. Śpimy w hostelach. To oczywiście nie jest najtańsza z opcji. Można spać za darmo. Najwspanialej jest, gdy udaje nam się zatrzymać u znajomych, nie tylko nie trzeba martwić się o koszty, ale też można śmiało wejść pod prysznic, nie obawiając się, że zaatakuje nas zasłonka. Swoją drogą zasłonki w hostelach to temat na kryminał- zawsze podążają za kąpiącym się, mokrym ciałem i tylko czekają, żeby niepostrzeżenie przykleić grzyba do pleców… Można też znaleźć kogoś nieznajomego, kto nas ugości. Jedną z najpopularniejszych form jest couchsurfing. Z gościny nieznajomych korzystałam wielokrotnie, ale nie decydujemy się na nią, gdy wyjeżdżamy z Marcinem na wspólne wypady, bo: a) zazwyczaj zamiast opłaty w euro podświadomie wymagana jest opłata w rozmowie, lub towarzyszeniu zapraszającemu/cej w jego/jej aktywnościach (może skończyć się to: nieprzespaną nocą, kacem, niekończącą się drętwą rozmową o niczym, kłótnią z powodu różnic światopoglądowych, wysłuchiwaniem problemów sercowych do godzin porannych, uczestnictwem w spontanicznym koncercie unplugged wybitnie kiepskiego domorosłego gitarzysty) b) często przyjeżdżamy/wyjeżdżamy o dziwnych godzinach i mamy problem z odebraniem/oddaniem kluczy c) Marcin słabo mówi po angielsku, a goszczący czasem nie mówią w żadnym znanym nam języku, więc jest męcząco, bo: patrz a). Zostaje więc hostel. Ostatnio awansowaliśmy społecznie i wynajmujemy pokoje dwuosobowe, w porównaniu do dormitoriów to luksus! Ale, nie oszukujmy się, bywa różnie. A to pokój wielkości celi, zazwyczaj brak okna, prawie zawsze brak łazienki- taka opcja jest tańsza, a łazienki wspólne wcale nie są mnie obskurne niż te w pokojach, czasem młode Brytyjki za ścianą, brudne prześcieradła, syfna podłoga-lawa, obce włosy w łóżku i hit ostatniego wyjazdu- 50 cm ściany od sufitu zrobione z… siatki (doceniam brak grzyba, ale jednak głosy innych gości i światło z korytarza przenikające do naszej klitki przez całą noc to za dużo). W dobie booking.com można sobie hostele zarezerwować przez Internet i czasem nawet opis odpowiada rzeczywistości, więc często korzystamy z tej opcji. Kiedyś pukaliśmy do hostelowych drzwi niczym pielgrzymi, ale ta taktyka wymaga dużo większych nakładów czasu a czasem też pieniędzy- np. hostele polecane przez Lonely Planet są zazwyczaj drogie, więc warto korzystać z polskich przewodników np. Bezdroży, lub po prostu szukać hosteli klucząc uliczkami miasta.
3.Jemy na ulicy. Tak naprawdę jedzenie na ulicy nie jest, a jedynie bywa niedogodnością. Nie jest miło, gdy przeżuwasz tajski makaron, a po plecach cieknie ci deszcz. Tylko kiedy jesteś bardzo zdesperowany wypijesz wodę podaną do posiłku w „przechodnim” kubku na ulicy Old Delhi. Często nie wiesz co dostaniesz. Jedzenie z ulicznych straganów to loteria. Nawet jeśli dobrze znasz hiszpański, nawet jeśli od dwóch tygodni zamawiasz meksykańskie potrawy u tubylców, nigdy nie wiesz, czy chicharon okaże się skwarkami, chrupiącą świńską skórą, na której podawane są frytki, czy tłustą zawiesiną wrzuconą do tacos, nic dziwnego, przecież i u nas są tacy, co wychodzą na pole i tacy, co wolą wyjść na dwór. Tubylcy-żartownisie będą ci polecać najbardziej pikantne potrawy, żeby potem zwijać się ze śmiechu, widząc jak zioniesz ogniem. Obrzydliwa zupa, kupiona u starszej pani, będzie musiała ci zasmakować, bo pani pęka z dumy, że coś u niej kupiłeś. Zazwyczaj się nie dogadasz. Często nie będziesz wiedział co jesz. Na pewno kiedyś w końcu dopadnie cię biegunka. Tu dochodzimy do sedna sprawy. Jedzenie na ulicy nie jest dla wszystkich. My nie mamy z nim problemów (choć, w chwili szczerości wyznam, że od zgonu ze wstydu z powodu katastrofy, którą zapowiadała dopadająca mnie fala gorąca, uratowały mnie moje białe łydki połyskujące spod spódnicy i europejski akcent, gdy, biegnąc w stronę ekskluzywnego hotelu krzyknęłam, że choć nie jestem gościem, z toalety skorzystać muszę i już! Pan portier potulnie, goniąc mnie truchcikiem, wskazał drzwi), ale są tacy, co powinni żywić się sucharami. Nie wolno zapominać o stoperanie- teraz już wiem, że nie znam dnia, ni godziny.
4. Analizujemy, porównujemy i spędzamy godziny szukając informacji w Internecie. Jest kilka „złotych rad”, które usłyszycie od każdego, kto stara się podróżować za zaskórniaki. Naszym odkryciem (nieważne, że milion razy o tym czytaliśmy, przekonać się trzeba było na własnej skórze) jest szczegółowy plan. Po pierwszym, spektakularnym wyjeździe poza Europę, który mógł skończyć się dla nas tragicznie (nasze historie z pobytu w Indiach stały się kanwą dla legend), zrozumieliśmy jak ważne jest dobre przygotowanie merytoryczne. To nic, że połowa trasy może ulec zmianie (bo poznaliśmy tubylców, którzy nas zaprosili na imprezę, bo dowiedzieliśmy się, że w mieście, do którego się wybieramy, nie ma nic, co mogłoby nas zainteresować, bo brakuje nam czasu i/lub pieniędzy) i tak warto planować. W Internecie roi się od blogów podróżniczych- zajrzyjcie, może już ktoś udeptał dla was ścieżkę. Sprawdźcie czas przejazdu pomiędzy punktami, zaplanujcie trasę dzień po dniu. Porównajcie ceny- może booking.com to wcale nie najtańsza z opcji. Zastanówcie się, czy „hity” i najbardziej popularne miejsca naprawdę was interesują. Może znajdziecie miejsce, które jest mniej oblegane, tańsze i dużo ciekawsze. Porównajcie ceny w sezonie i poza sezonem, może jesteście w stanie przesunąć wyjazd i w ten sposób zmniejszyć koszty. Słuchajcie rad tubylców- oni powiedzą wam, gdzie tanio i dobrze zjeść, ale nie polegajcie na zdaniu pierwszej lepszej osoby, warto zawsze mieć punkt odniesienia.
5.Odrabiamy pracę domową. Przed wyjazdem znamy na pamięć przewodnik i przede wszystkim stawiamy na znajomość języków obcych. Tak, wiem, to zboczenie zawodowe- znowu o znajomości języka… Nie każdy szybko uczy się języków obcych (patrz: mój małżonek), ale każdy jest w stanie wykuć kilka słówek zanim wyjedzie w podróż. Przed wyjazdem do Peru poszłam na intensywny kurs języka hiszpańskiego i nauczyłam się nim biegle posługiwać, nauczyciel śmiał się, gdy usłyszał, że uczę się tak pilnie tylko po to, żeby „pojechać na wycieczkę”. Nie jestem w stanie policzyć ile zaoszczędziliśmy dzięki temu, że mówię po hiszpańsku. Przede wszystkim nie musimy jeść, spać, jeździć, robić zakupów tam, gdzie mówią po angielsku. Wiadomo, że transport publiczny jest o wiele tańszy, niż turystyczne autokary, ale nie liczcie na to, że z panią w okienku dogadacie się po angielsku. Nawet jeśli nie mówicie w języku tubylców (bez przesady, tajskiego w pół roku nie opanujecie) będzie im miło, gdy powiecie „dzień dobry”, czy „dziękuję”, może odwdzięczą się i nie opodatkują was za europejski akcent.
Despacito
Już wiemy, że najgorsze decyzje podejmujemy gdy się spieszymy i gdy jesteśmy zmęczeni. Zawsze, gdy dojeżdżamy na miejsce w spokoju zastanawiamy się co dalej. Nie wsiadamy do taksówki, która akurat podjechała (bo może miło zagadujący Hindus postanowi nas wywieźć za miasto i zacznie nam grozić), nie biegniemy w szale do autobusu (bo może wcale nie zatrzymuje się w mieście, do którego chcieliśmy dojechać), nie pytamy się o radę przypadkowych ludzi (bo może wiedzą o komunikacji miejskiej jeszcze mniej niż my i zafundują nam drogę okrężną) i nie kupujemy burgera w pierwszym napotkanym straganie (nie chcecie wiedzieć z czego robią burgery…), spokojnie szukamy źródła informacji i zastanawiamy się jaki powinien być nasz kolejny krok (o ile nie zaplanowaliśmy go wcześniej). Dzięki podejmowaniu decyzji w spokoju zaoszczędziliśmy chyba jeszcze więcej pieniędzy, niż dzięki znajomości języków (a pośpiech kiedyś prawie pozbawił nas życia..).
Jak za mocno ściśniesz pasa, to możesz się przydusić.
Mimo wszystko nie oszczędzamy zawsze wtedy, gdy nadarza się okazja. Naszym priorytetem jest odwiedzenie miejsc, które są na naszej „liście marzeń”. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym zrezygnować z wejścia na Machu Picchu dlatego, że bilety były drogie. Przygotowaliśmy się na to wcześniej (zawsze sprawdzamy ceny wejściówek do najbardziej popularnych miejsc jeszcze przed wyjazdem) i wiedzieliśmy, że musimy odłożyć sporą kwotę, żeby starczyło nam na wstęp (tu warto wspomnieć o posiadaniu odpowiedniej ilości gotówki… Kiedyś musieliśmy zapożyczyć się u poznanych w busie Belgów, bo byłam przekonana, że w kasie w Tiwanaku można płacić kartą. To oczywiście była pożyczka „na zawsze”, dobrze, że Belgowie okazali się hojni). Kiedyś bez względu na warunki wybieraliśmy zawsze najtańszy hostel. Dziś już tego nie robimy. Wiemy, że musimy się wyspać i nie chcemy zakończyć podróży grzybicą, więc hostel musi być przede wszystkim czysty. Nie zawsze nocleg na obrzeżach miasta jest dobrym rozwiązaniem- na bilety, żeby tam dojechać, można wydać więcej, niż się spodziewamy. Gdy odczuwamy nieodparte pragnienie wypicia dobrej kawy nie pijemy sfermentowanego soku z ulicznego straganu, tylko idziemy do kawiarni. Gdy podróżujemy w nocy, wybieramy (jeśli jest taka możliwość, a nasz budżet to zniesie) autobus z rozkładanymi siedzeniami. Gdy zakocham się w torebce ze straganu z rękodziełem, kupuję ją i nawet zbytnio nie targuję się ze sprzedającą babcią (już kiedyś o tym pisałam- nie bądźmy hipokrytami, przecież podróżujemy także po to, żeby wydawać pieniądze). Gdy zamarzy się nam przelot helikopterem, snorkeling, canyoning albo kilkudniowy trekking, odblokowuję lokatę na koncie. Pokutny wymiar jest w naszym przypadku nieodzowną częścią wyjazdów, ale jednak, mimo wszystko, chcemy, żeby podróżowanie sprawiało nam przyjemność i szaleństwo oszczędzania nie może nas jej pozbawić.