Mexico City- stolica Meksyku, miasto o rozciągłości 70 km, w którym mieszkają 22 miliony ludzi. Baliśmy się, że Mexico nas przytłoczy, zakrzyczy, poddusi tym parnym, deszczowym powietrzem przesyconym wonią oddechów milionów Meksykanów pachnącą chili. Na szczęście inaczej doświadczyliśmy miasta. Nie da się uniknąć tłumów i nie da się zejść zupełnie ze ścieżek turystów jeśli chce się zobaczyć zabytkową część Mexico, najlepiej więc po prostu dać się ponieść falującej ulicami masie, jeśli wybierze się nurt meksykański można nawet trafić w mało popularne, ale urokliwe zakątki. Odkąd wysiedliśmy z samolotu cały czas ktoś nam pomagał. Tubylcy angażowali się sami, spontanicznie doradzając nawet wtedy, gdy pomocy nie potrzebowaliśmy. Nie jest ciężko poruszać się po Mexico, metro jest bardzo dobrze oznaczone (o meksykańskiej logistyce napiszemy w innym poście) i można dojechać nim do każdej praktycznie dzielnicy. Wczoraj pojechaliśmy do parku Chapultepeck, w którym mieści się zamek, zoo (bezpłatne!) i Muzeum Antropologiczne. Muzeum jest ogromne i najlepiej byłoby poświęcić na jego zwiedzanie 5-6 godzin, ale warto się do niego wybrać choćby po to, żeby zerknąć tylko na wystawę, która opisuje chronologicznie wszystkie kultury meksykańskie region po regionie. To najlepszy sposób na pierwszy dzień zwiedzania Meksyku, muzeum pozwala odnaleźć się w zawiłym labiryncie kultur prekolumbijskich. Wybraliśmy się też do Guadalupe. Matka Boska z Guadalupe najprawdopodobniej lubi być fotografowana w asyście kolorowego tła i z dwoma sztucznymi wierzchowcami u boku. Każdy może zrobić sobie takie cudne zdjęcie w poncho i kapeluszu na plastikowym koniu z malowniczym pejzażem i Matką Boską (w formie reprodukcji świętego obrazu) za plecami za jedyne 70 $ (czyli ok 15 zł). Panowie fotografowie zdjęcia obrabiają i drukują na miejscu w ekspresowym tempie. Dużym zaskoczeniem był dla nas w Sanktuarium ruchomy chodnik przed obrazem. Nie ma modlenia się godzinami, nie ma upinania biżuterii do wotywnych tablic, masz 30 sekund, żeby się skupić i załatwić to, po co przyszedłeś, potem spadasz z chodnika i koniec. Stwierdziliśmy, że takie rozwiązanie sprawdziłoby się doskonale w Częstochowie. Wieczorem słuchaliśmy Mariachi grających na placu Garibaldiego, przyglądaliśmy się oczyszczającym aurę azteckim rytuałom i udało nam się uczestniczyć w obrzędzie odprawianym przez rdzennych mieszkańców, kultywujących tradycje z czasów Imperium Meksykańskiego (1200-1521). Główną częścią rytuału był wprawiający w trans taniec, trwający ponad dwie godziny, w czasie którego tańczący (większość w wieku dosyć zaawansowanym) nie robili przerw, aż czułam jak bolą mnie ich gołe stopy. Dziś zwiedziliśmy historyczne centrum miasta. Czyste, odnowione, poza granicami placu Zocalo (jednego z największych placów na świecie) niespodziewanie wielkomiejskie. Spędziliśmy dopiero dwa dni w Meksyku i wiemy już, że: gdy coś „w ogóle nie jest pikantne” to Marcinowi wystarczy litr wody do przepicia a ja potrzebuję jeszcze pół litra mleka (o jedzeniu też napiszemy w osobnym poście). Nie umiem mówić po hiszpańsku, hiszpański, którego się uczyłam, a nawet ten, którym mówi się w Peru, to jakiś wymyślony język. Mimo, że nie mówię po hiszpańsku, wypada prowadzić różnego rodzaju small talki ze staruszkami, którzy zagadują do mnie w metrze. Nie mów tubylcowi, że wiesz gdzie i jak chcesz dojechać, on na pewno wie lepiej (brak w tym stwierdzeniu ironii, oni naprawdę wiedzą!). Meksykańskie radia też puszczają TĘ piosenkę…
About the author
Kilkanaście lat temu przestałam się przemieszczać, a zaczęłam podróżować. Rozglądam się po świecie i kolekcjonuję wzruszenia. Piszę, żeby jeszcze raz zachwycić się odwiedzanymi miejscami, ale staram się też przemycić wskazówki dla innych podróżujących. Zawodowo zajmuję się uczeniem siebie i innych o literaturze włoskiej, hobbystycznie chłonę inne języki i kultury.Related Posts
26 lipca, 2018
Dziennik podróży po Peru i Boliwii odc. 6
26 lipca, 2018
नमस्ते
27 lipca, 2018