#1 miasto

Pierwszy wspólny Sylwester zagranicą! Po prawie dwunastu latach chyba się nam należy! Więc zaszaleliśmy i kupiliśmy bilety na bardzo ekskluzywny lot niezwykle prestiżową linią. Znacie ją pewnie dobrze – to ta, w której trzeba dopłacać gdy potrzebujesz więcej niż jeden listek papieru toaletowego, gdy masz nogi dłuższe niż przeciętny trzynastolatek, gdy masz za bardzo wypchane kieszenie albo zużyjesz za dużo powietrza oddychając głębiej niż przewidziano w regulaminie. Ale co tam! Przyzwyczailiśmy się! Mamy idealnie spakowane plecaki, cebulacko dopchane bułkami na drugie śniadanie i zapasem batoników proteinowych. Na sobie najcięższe ubrania- coby na pewno zmieścić się w limicie. Wstaliśmy dziś o 3:00 choć lotnisko znajduje się jakieś dwadzieścia kilometrów od naszego domu – tylko trzy przesiadki i już jesteśmy na Balicach. Nie natrafiliśmy na tłumy przy bramce, co nastroiło nas bardzo optymistycznie. Obserwowaliśmy na różnych facebookowych grupach wzmożone zainteresowanie Jordanią i trochę się baliśmy, że pół Polski wsiądzie z nami do samolotu lecącego do Ammanu. Pół  Polski może nie wsiadło, ale jak się okazało, gdy wszyscy spóźnialscy już się wtłoczyli nie było gdzie wsadzić przysłowiowej szpilki. Rodacy w podróży sylwestrowej. Pierwszy raz tego doświadczyliśmy. Piski, śmiechy, ktoś w stroju banana, inny przebrany za clowna, spora ilość jęczących dzieci w różnym wieku, bardzo atrakcyjne dziewczyny na bardzo wysokich szpilkach, alkohol, entuzjazm. Mamy raczej w nosie Sylwestra, ale bilety były tanie, a od dawna chcieliśmy pojechać do Jordanii, postanowiliśmy więc się wczuć. Z marnym skutkiem. Mieliśmy przynajmniej czyste sumienie – naprawdę chcieliśmy wtopić się w tłum. Na lotnisku było trochę zamieszania, ale bez większego trudu znaleźliśmy całkiem przyzwoity transport – busa za jedyne 7 JOD/os. I w tym busie nastąpiła jakaś cudowna przemiana. Jednak jest Sylwester. A my po raz pierwszy jesteśmy na Bliskim Wschodzie. Wszystko wydało nam się nagle interesujące i egzotyczne. Nie wiem w sumie co dokładnie, bo przecież Amman to bardzo europejskie miasto, ale gdy tylko opuści się lotnisko, od razu wiadomo, że jest się daleko od domu. Trochę się bałam charczącego dźwięku języka arabskiego, kobiet w burkach i mężczyzn, którzy zaszczycają rozmową tylko innych mężczyzn. A tu klops! Arabski wydaje mi się po tych kilkunastu godzinach przepiękny, ciepły i gościnny, kobiety w Ammanie ubierają się po europejsku, a mężczyźni raczej nie mają problemu, z tym, by ze mną rozmawiać. Nawet pan w autobusie miejskim nie był specjalnie zdziwiony tym, że bezpardonowo obok niego siadłam, co chyba jednak tu nie jest tak do końca normalne. Przejażdżka miejskim jak zawsze była super przeżyciem – trochę na nas patrzono jak na zwierzęta w zoo, ale uwielbiam podglądać codzienną bieganinę tubylców. Jest tylko dużo zimniej niż sobie wyobrażałam i coś czuję, że będziemy skazani na ubieranie się na cebulkę, bo nie mamy zbyt wielu ciepłych rzeczy. Hotel jest dosyć dziwny. Po recenzjach na bookingu spodziewałam się czegoś lepszego, ale w sumie i tak standardem przewyższa prawie wszystkie miejsca, w których zazwyczaj sypiamy (poza TamBusem!). Mieliśmy dziś sporo czasu na zwiedzanie, więc wybraliśmy się do Cytadeli, Amfiteatru Rzymskiego i na targ. Cytadela miło nas zaskoczyła. Po tym jak kiedyś zwiedzałam Rzym dzień w dzień przez bity miesiąc raczej nie zachwycają mnie starożytności, ale ruiny rzymskiej świątyni Herkulesa stojące gdzieś pośrodku zabytków z czasów arabskich, wciśnięte w nowoczesne miasto, wyglądają bardzo ciekawie. Może nie zachwycilibyśmy się specjalnie gdyby nie to, że gdy wyszliśmy z pałacu usłyszeliśmy wydobywający się jednocześnie z trzech meczetów dźwięku modlitwy. Niesamowite wrażenie. Wychodzisz przez bramę Umayyad i uderza w ciebie ten monotonny dźwięk. Taki spokojny i harmonijny. Słyszeliśmy modlitwę jakby dookoła, a z jednego z meczetów puszczano ją z lekkim opóźnieniem, dosłownie o pół sekundy, co potęgowało jeszcze majestatyczność i odrealniało całą tę scenę. Obudził się we mnie duch ekumenizmu i miałam w oczach łzy wzruszenia. Tak właśnie chciałabym doświadczać wspólnoty religii… Ze wzgórza, na którym znajduje się cytadela roztacza się wspaniały widok na miasto, można zobaczyć zatopiony pośród współczesnych budynków Amfiteatr. Warto też zajrzeć do muzeum, gdzie znajdują się najstarsze rzeźby stworzone przez człowieka (figurki Ain Ghazal datowane na 6000-8000 p.n.e.). Potem poszliśmy do Amfiteatru. Schody prowadzące w górę widowni są bardzo strome, cały czas zastanawiałam się jak można się było po nich wspinać, gdy w Amfitearze był ścisk… Zerknęliśmy też do dwóch malutkich muzeów – trochę absurdalnego z manekinami przedstawiającymi życie ludności w dawnych czasach i całkiem przyjemnego, w którym znajdują się tradycyjne ubiory Jordańczyków. Porównanie z Rzymem przyszło mi do głowy raz jeszcze, gdy przeczytałam w przewodniku, że Amman pierwotnie też leżał na siedmiu wzgórzach, teraz bardzo się rozrósł i wzgórz jest o wiele więcej. Na deser wybraliśmy się na targ. Głośno i tłoczno, czyli tak jak być powinno! Oczywiście najedliśmy się jakichś lokalnych przysmaków, głównie bardzo tłustych, smażonych słodyczy, aż nas bolały brzuchy! Pachnie tu nieziemsko, przyprawami których nie znam i prażonymi orzechami! Po „przystawce” poszliśmy na kolację do lokalnej restauracji, w której było sporo turystów, choć porozumieć się po angielsku właściwie się nie dało. Nie za bardzo mogliśmy zmusić kelnera do powiedzenia co tam w ogóle serwują i wzięliśmy po prostu to, co zaproponował- humus i falafela. Pierwszy w życiu falafel Urbiego. Myślałam, że będzie narzekał, ale o dziwo całkiem mu smakowało. Za dwie porcje zapłaciliśmy bardzo mało a do tego mają tu zwyczaj podawania pysznej (choć trochę za słodkiej) herbaty z miętą bez ograniczeń! Wracając zatrzymaliśmy się przy stoisku z książkami i dosyć niespodziewanie zostaliśmy zaproszeni przez właściciela do jakiejś jego dziwnej pracowni… Artysta rzeźbiarz… Chyba tak należy go nazwać… Nie mam pojęcia o co chodziło w tej jego sztuce, ale był tak miły i gościnny, że nie mogliśmy odmówić pogawędki. Był strasznie podekscytowany tym, że dziś Sylwester i cały czas życzył nam „Merry Christmas”. Głupio nam było tłumaczyć, że to raczej „Happy New Year” 😉 Trochę emerycki ten nasz Sylwester, ale podoba nam się bardzo!

EDIT:

A jednak nie tak całkiem emerycki… Udało nam się skontaktować z bardzo fajną parą, którą poznaliśmy jeszcze przed wyjazdem przez FB i spotkaliśmy się wieczorem na małe świętowanie. Miło jednak wznieść toast ze swojakami. A już szczególnie, gdy okazuje się, że to nie są ani panowie przebrani za banany, ani laski w szpilkach, tylko zupełnie normalni i sympatyczni młodzi ludzie z tych „plecakowiczów”. Niech więc będzie lepszy od 2018 ten Nowy Rok, bo tym właśnie minionym  jesteśmy już mocno zmęczeni…

About the author

Kilkanaście lat temu przestałam się przemieszczać, a zaczęłam podróżować. Rozglądam się po świecie i kolekcjonuję wzruszenia. Piszę, żeby jeszcze raz zachwycić się odwiedzanymi miejscami, ale staram się też przemycić wskazówki dla innych podróżujących. Zawodowo zajmuję się uczeniem siebie i innych o literaturze włoskiej, hobbystycznie chłonę inne języki i kultury.