Jest rok 1869. Sebastian Woś zwany Edmundem Saporskim (nawet nie pytajcie… zajrzyjcie do książki Tomka Pindla) wysyła petycję do cesarza Pedra II władającego Brazylią o zgodę na stworzenie w stanie Paraná polskich osad. Chyba tę datę można uznać za początek polskiej odysei. Nasi rodacy przybywali do Brazylii już wcześniej, ale to co się działo pod koniec XIX wieku uznać można za prawdziwą brazylijską gorączkę. W latach ’70 i ’80 przypłynęło do Brazylii 8 tysięcy migrantów z Polski, a od 1890 do 1892 swoją nogę na brazylijskiej ziemi postawiło aż 60 tysięcy Polaków! 60 tysięcy marzących o własnej ziemi, urodzajnych plonach i wolności polskich chłopów. A na początku XX wieku, od 1911 do 1914 przybyła kolejna fala 20 tysięcy osób. Większość z nich osiedliła się w okolicach Kurytyby, do której dotrzemy za kilkanaście dni.
„Macie tam pagórki, lasy, a w pobliżu wielkich rzek równiny ze wspaniałymi pastwiskami. Na południu jest dużo prowincyj, które dla umiarkowanego klimatu nadają się do osiedlenia przez Niemców, Polaków i innych. Deszcz pada tam regularnie. Panująca religia jest katolicka, ale wszystkie religie mają swobodę i prawa. Język główny jest portugalski, lecz wolno używać i innego. […] Wolność zupełna. Produkty: kawa, cukier, kukurydza, pszenica, fasola, winogrona i różne owoce. Macie tam bydło, konie, świnie, drób przerozmaity. Wódki w jednym stanie Rio-Janeiro wyrobiono w roku 1886 przeszło 12 milionów litrów. Wszędzie pełno wybornej ziemi i dziewiczego lasu, gdzie jeszcze nie postała niczyja siekiera”.
José Dos Santos, generalny konsul brazylijski w Lizbonie
Podróż do Brazylii była nieunikniona odkąd postanowiliśmy zobaczyć wszystkie siedem cudów Świata ‒ jeden z nich znajduje się w Rio de Janeiro. Nie byłam zbyt entuzjastycznie nastawiona do tego pomysłu. Co prawda marzyła mi się od zawsze podróż po dziewiczej dżungli amazońskiej, spływ łódką i przedzieranie się przez nieprzenikniony gąszcz z maczetą w jednej ręce, a naładowaną strzelbą w drugiej. Parne wieczory w towarzystwie Indian, którzy w swoich szałasach będą mnie uczyć jak pleść spódnicę z trawy. Taka wyprawa z przełomu wieków, ale nie z tego ostatniego przełomu. Rio to co innego. Piłka nożna, plaże, mięsiste pośladki i gorące tańce. Właściwie nic z tej listy mnie nie interesuje. Zamiłowania do narodowego sportu Brazylii nie zrozumiem nigdy, od słońca staram się stronić, pośladki mam raczej niezrobione, a tańce może i chętnie, gdyby tylko Urbi miał poczucie rytmu. Brazylia z moich marzeń jest niedostępna, bo od kilkudziesięciu lat nie istnieje, a ta współczesna ‒ z tłocznymi miastami, plażami i zorganizowanymi wycieczkami do dżungli ‒ nigdy nie była na mojej liście marzeń.
Wczesną wiosną po raz pierwszy byłam w Muzeum Emigracji w Gdyni. To jedno z najwspanialszych muzeów jakie w życiu widziałam, a mam ich na koncie sporo (przebija je chyba tylko Muzeum Titanica w Belfaście). Część wystawy jest poświecona migracji chłopskiej na przełomie XIX i XX wieku. Można ruszyć po śladach wózków z dobytkiem życia, które toczyły się w stronę Nowego Świata. Agitatorzy, fałszywe szyfkarty, składki całej wsi na wyprawkę dla jednego młodego chłopa, pociągi, długa droga do Bremy i podróż w nieznane. Kołysanie na statku, śmierć współpasażerów, mieszanina języków i w końcu wymarzona meta ‒ kraj obcy i gorący, baraki, karczowanie lasów i problemy z uprawą. Listy pisane do ojczyzny. Sprzedaj wszystko i dołącz do mnie. Gdzie kogo Pan Bóg usadził, tam powinien żyć i umierać. Jabka to takie duże że jedno waży trzy fąty. Oj niech cholera tego zdusi, kto Bryzoliją wynalazł. I zachciało mi się pojechać. Zobaczyć tych mówiących do dziś po polsku Brazylijczyków o indiańskich rysach twarzy. Te owoce, w których ludzie „po kolana chodzą”. Wodospad wyższy niż Niagara. A nawet i Chrystusa, któremu Świebodzin nie dorównał. Więc ruszamy. Już za kilka godzin będziemy w samolocie. Jak zwykle trochę się stresuję i jestem podekscytowana. Czy o wszystkim pamiętałam? Czy dobrze zaplanowaliśmy trasę ‒ tak ciężko było się zdecydować co zobaczyć w kraju wielkości Europy…? Tym razem jednak nie mam wielkich oczekiwań. Nie wiem czy po Machu Picchu i meksykańskich ścieżkach Majów jeszcze coś może mnie zachwycić. Chciałabym tylko poczuć kropelki wody z Iguazu na twarzy i gorący piasek Copacabany wciskający się irytująco w przestrzeń między palcami u stóp. No i spróbować tych słynnych soków z wyciskanych owoców. No i może znów poczuć dreszczyk emocji przekraczając granice miedzy państwami Ameryki Południowej na piechotę. Może będzie kolorowo, a może nie. Może pstrykniemy najpiękniejszą fotkę zachodzącego na plaży słońca, a może niebo będzie przez trzy tygodnie buro-pochmurne. Poczujemy klimat miejsca, albo będziemy się stresować bliskością faveli. Przyjmiemy wszystko na klatę ‒ już nie ma odwrotu.