Jedziemy dalej. Zaczyna się autobusowa odyseja. Znów nie udało nam się kupić biletów przez Internet i zgarnęliśmy ostatnie trzy na dworcu – podobno głupi ma zawsze szczęście. I chyba rzeczywiście tak to działa, bo w Paraty, zupełnie przypadkiem trafiliśmy na Festiwal Cachaçy. Poza sezonem tylko raz w miesiącu jest tu jakieś większe wydarzenie i trafiło akurat na te nasze dwa dni.
Kolonia
Paraty są podobno najpiękniejszym kolonialnym miasteczkiem w Brazylii. Nie mam co prawda porównania, ale jest prawie tak urokliwe jak gwatemalska Antigua, której według mnie nic nie przebije, więc jestem skłonna uwierzyć. Choć jest tu bardzo tłoczno, zachowało swój lekko senny charakter. Eleganckie kolonialne budynki z białymi fasadami i kolorowymi drzwiami. Urokliwe sklepiki z ręcznie robionymi pamiątkami. Zapach słodyczy sprzedawanych z wózków. Nie umiem sobie wyobrazić, że mogłoby być inaczej. A przecież Paraty zamieszkiwali rdzenni mieszkańcy na nich natknęli się przybyli w szesnastym wieku Portugalczycy. Nie było pięknych kolonialnych kościołów, brukowanych ulic ani rezydencji. Paraty zyskały status centrum małego jeszcze wtedy portugalskojęzycznego brazylijskiego Świata gdy sto lat później odkryto w Minas Gerais złoto. Z Rio do Minas daleka droga i Paraty stały się obowiązkowym przystankiem w pogoni za lepszym, złotym jutrem. Kilkadziesiąt lat trwała dobra passa, gdy wybudowano inna drogę Paraty zaczęły podupadać. Potem był jeszcze kawowy boom, ale to dopiero turystyka na stale wpisała miasteczko w poczet dobrze prosperujących. Wszystkim zależy by zatrzymać tu czas. Stworzyć iluzje spokoju. Udowodnić, że istnieją na tym Świecie rzeczy niezmienne. Trudno uwierzyć, ze jeszcze wczoraj byliśmy w Rio. W nowoczesnym, wibrującym, podekscytowanym mieście.
Cachaça
No może akurat w dzień naszego przyjazdu było trochę inaczej. Festiwal poruszył tłum przyjezdnych i turystów kiwających się w rytm wybijanego na bębnach sambo-brazilo-disco. Wszystko zakrapiane cachaçą. Przy kanale ustawiono ogromne namioty, w których można było spróbować przeróżnych smaków tutejszego bimbru z trzciny cukrowej. Wystarczy kupić mały kieliszek, który wiesza się na smyczy i można oddać się szaleństwu próbowania. Dosyć szybko szaleństwo się kończy. Każdy kieliszek kosztuje 5 reali, wiec budżet nie jest raczej czynnikiem stopującym. Ale stopuje, a nawet powala wysoka zawartość alkoholu. Czysta cachaça smakuje trochę jak absynt, ale może mam zbyt prostackie podniebienie. Dużo lepsze są wódki smakowe – polecam bardzo Gabrielę. Cachaçę pędzi się w całym kraju, ale podobno najbardziej ceniona jest pinga z Minas Gerais. Kultowy alkohol – to z niego robi się caipirinhę – wystarczy dodać cukier, limetę i lód. A w czasach kolonialnych cachaça była symbolem walk niepodległościowych.
Wyspy
Urbi chyba ma nas trochę dosyć. Element żeński jest tym razem w przewadze i chyba mu trochę z tym dziwnie. Podejrzanie mało się odzywa i zbyt ochoczo przytaknął, gdy stwierdziłyśmy, że możemy na wyspy jechać same, jeśli on woli połazić po lesie deszczowym. Więc kupiłyśmy kilkugodzinny rejs tylko dla nas dwóch. Zbierało się na deszcz. Nie miałyśmy szans na rajskie widoki jakimi raczył nas Internet. Załoga statku dwoiła się i troiła, żeby odciągnąć naszą uwagę od zalegających ciężko na niebie chmur. Niski sezon – mniej pasażerów i pogoda niepewna. Trasa standardowa: Ilha Comprida, Praia da Lula, Praia Vermelha, Ilha do Mantimento. Zaczęliśmy nieśmiało. Każdy przykleił się do swoich znajomych albo ekranu telefonu – chmury czy nie, trzeba robić selfie i stukać filmiki. Minęliśmy wyspę, na której pysznił się zamek, woda była tak przejrzysta, że widać było kolorowe ryby pod powierzchnią. Gdy przycumowaliśmy panowie postanowili napiąć mięśnie i zademonstrować jak się skacze do wody. Panie fotografowały się na tle łodzi albo leśnej gęstwiny wdzierającej się w plażę. Atmosfera robiła się coraz luźniejsza. Zanim dopłynęliśmy do kolejnej wyspy, znałyśmy już większość pasażerów i zapraszałyśmy rodzinę z São Paulo do Krakowa. Wyskoczyłyśmy za burtę na następnym przystanku i pływałyśmy w deszczu. Woda odbijała zieleń lasu. Całe ciało pokryła mi gęsia skórka. Gdy wracaliśmy tubylcy śpiewali w rytm gitary, a ja nieśmiało podrygiwałam. Sąsiadka wyściskała nas na pożegnanie. Zalało pomost i brodziliśmy po kolana w wodzie, żeby dostać się na ląd. Urbi zadowolony – miał czas dla siebie i upocił się w parku Serra da Bocaina. My szczęśliwe – mogłyśmy pogadać z kimś poza naszą trójką. Wreszcie spróbowaliśmy deseru z jagód açai i soku z cupuaçu, a uliczny sprzedawca opowiedział nam historię tapiokowych placków z suszonym mięsem (tapioca com carne seca).
Spędziliśmy w Paraty więcej czasu niż planowaliśmy i musimy teraz odpuścić przystanek w São Paulo. Siedzimy w autobusie, przed nami 12 godzin jazdy. W plecakach mamy niedoschnięte kostiumy kąpielowe i ręczniki. Pewnie zaraz się ukiszą. Nadal pada. Urbi zjadł na śniadanie tyle, że chyba wpadnie w śpiączkę insulinową. Twierdzi, że to wina pani kucharki, która jak widziała, że mu smakuje, to cały czas dorabiała coś nowego. Oprócz nas w pousadzie były jeszcze tylko dwie panie i jamnik, więc może rzeczywiście wypadało zjeść to co od rana pichciła. „Tudo para vocês”.