Słoniowe dylematy

Rajskie plaże, drinki z palemką, przejrzysta woda pełna bajkowo kolorowych ryb, chatki z dachami z palmowych liści, przejażdżki na słoniach i selfie z tygrysami- tak wyglądają instarelacje z wakacji w Tajlandii. Oburzamy się, gdy cyrk ze zwierzętami ma zawitać do naszego miasta, podpisujemy petycje i kopiujemy żarliwe apele o zaprzestanie procederu na swoją facebookową tablicę, ale gdy koleżanka wrzuca zdjęcie swoich kusych szortów usadowionych na słoniowym grzbiecie lajkujemy i zachwycamy się w komentarzach (nie bez nutki zazdrości, oczywiście, bo, po pierwsze w Polsce plucha, a my właśnie wdychamy woń starych niedosuszonych parasolek, którymi nam przed nosem machają tramwajowi współtowarzysze niedoli, a po drugie szorty koleżanki ukazują jej wyrzeźbione na siłowni zgrabne uda w innym zupełnie niż nasze rozmiarze). Nic więc dziwnego, że nie odczuwając postępującego moralnego rozdwojenia, już na lotnisku w Bangkoku kompulsywnie rozglądamy się za reklamą biur podróży oferujących wycieczki do „słoniowego raju”, „ostoi tygrysów” lub „niezwykle humanitarnego ośrodka dla dzikich zwierząt”. Gdzieś widzieliśmy jakieś artykuły o tym, że jednak chyba lepiej tym słoniom na wolności, a tygrysy w „tygrysich przystaniach” są podejrzanie osowiałe. Ale nic to! Tajlandia, drinki z palemką, zakupowa rozpusta na Khao San Road, transpłciowe kelnerki oglądane przez turystów z niemniejszą niż pandy w zoo uwagą i zaciekawieniem.

Nie pojedziemy więc do świątyni tygrysów i nie zajrzymy do „rezerwatu” dla słoni. Jeszcze przed wyjazdem znalazłam w Internecie informacje o kilku słoniowych schroniskach, do których można pojechać na kilka dni i zobaczyć słonie uratowane z niewoli. Można słonie karmić, myć, pójść z nimi na spacer i zobaczyć jak wygląda ich codzienne życie, w warunkach zbliżonych do naturalnych.

Najpierw stanęliśmy przed pokusą zobaczenia tygrysów w Tiger Temple. Wracając z wycieczki  na najwyższy szczyt Tajlandii, ku uciesze wycieczkowiczów bus zatrzymał się przed Luangta Bua Yansampanno. To buddyjski klasztor, w którym tygrysy żyją w przyjaźni z mnichami. Jak głoszą ulotki rozdawane przed wejściem, za jedyne 600B można tam zobaczyć jak zwierzęta pokojowo współżyją z ludźmi. Można sobie z tygrysami zrobić zdjęcie i je pogłaskać, nie zdarzył się bowiem żaden przypadek ataku na turystów. Gdy jednak zaczęliśmy wyszukiwać informacji o tym miejscu w Internecie, okazało się, że mnisi są oskarżani przez organizacje walczące o prawa zwierząt o znęcanie się nad tygrysami i odurzanie ich narkotykami. Głośny protest i próby odwiedzenia reszty pasażerów od wejścia do „świątyni” spełzły jednak na niczym… Rok temu przypadkiem trafiłam na artykuł w „National Geographic Polska” opisujący skandaliczne traktowanie zwierząt w tym miejscu. („Nikt nie spodziewał się takiej tragedii. Horror w Świątyni Tygrysów” 07.06.2016).

1:0. Przyznam, że byłam z nas dumna. Udało nam się zachować jak świadomi i odpowiedzialni turyści. Kolejną pokusą, jakiej mieliśmy nie ulec, była wizyta w słoniowym piekle. Zaplanowaliśmy wstępnie, że pojedziemy do schroniska dla słoni. Nie było po drodze, a wstęp sporo kosztował. Musielibyśmy poświęcić kilka dni, by tam dotrzeć. Ale nie dotarliśmy. Spektakularnie złamałam sobie obojczyk i było pewne, że na żaden „słoniowy wolontariat” się nie nadaję, nie mówiąc już nawet o kolejnych godzinach, które mielibyśmy spędzić w jadącym po wertepach busie. Pogodziłam się już z myślą, że słoni nie zobaczę, choć miał to być jeden z głównych punktów naszego wyjazdu. Okazało się jednak, że „nie wszystkie rezerwaty bestialsko traktują słonie” i że jedno z biur podróży oferuje jednodniową wycieczkę do miejsca, gdzie słonie żyją w „najlepszych z możliwych warunkach”. Pojechaliśmy. Rezerwat wyglądał na duży, opiekunowie wydawali się mieć wspaniałą więź ze słoniami, a turyści rozpieszczali je podsuwając ciągle świeże banany. Słonie może nie wyglądały jakoś specjalnie radośnie, ale kto wie jak wyglądać ma radosny słoń? Oczy miały raczej smutne, ale to chyba przez te rzęsy. Ruszały się ospale dlatego pewnie, że cielska mają ogromne. Od wieków słonie służą jako środek transportu, więc czemu nie wsiąść takiemu na grzbiet- przecież nawet nie poczuje mojego ciężaru, a „opiekun” go do żadnych sztuczek nie zmusza, ot, ma mnie po prostu ponieść przez kilka minut. I pewnie byłabym do dziś przekonana, że znalazłam taki park dla turystów w Tajlandii, gdzie słonie traktuje się dobrze, choć muszą zarobić na własne utrzymanie wożąc turystów po błotnych polach. Ale potem zostaliśmy zaproszeni na „spektakl”. Słoń trzymał w trąbie pędzel i malował drzewo. Sprawnie. Na zawołanie. Rysunek można było potem kupić. Przecież to zupełnie naturalne, na pewno słonie lubią malować, na pewno nikt ich nie tresuje godzinami, żeby nauczyły się trzymać pędzel, na pewno stojący obok słonia „opiekun” trzyma kij zakończony kolcem, żeby nim oganiać się od much… Czemu więc tak nam wstyd? Ładne zdjęcie mamy, cieszmy się, że widzieliśmy słonia. Zresztą nie jest mu tak źle, żarcie mu dają, kłusownicy na niego nie polują. Słoń to dobro narodowe Tajów, przecież nikt mu tu krzywdy nie robi!

About the author

TamBylcy, czyli PauKa (zwana Pauliną) i Urbi (zwany Marcinem), to para podróżników przez życie. Dzielimy się z wami naszymi podróżniczymi projektami na blogu od sierpnia 2017. Wtedy właśnie, zachęceni przez przyjaciół, postanowiliśmy upublicznić wspominki, refleksje i rady. Naszą bazą wypadową jest Kraków. Jeśli będziecie w pobliżu, zapraszamy na najlepszą włoską kawę w Nowej Hucie !