Niecałe pół roku temu kupiliśmy niezbyt nowego, ale dosyć sprawnego vana. Może wyda wam się to zabawne, ale ta decyzja mocno pogmatwała nam w życiorysie. Zaczęło się od tego, że krakanie znajomych i rodziny sprowadziło na nas dziesiątki wydatków i wydateczków. Gdyby tak nie krakali, że stary samochód to studnia bez dna, to może byśmy nie zauważyli, że klima nie działa, a rdza, jak zaraza, podbija coraz to nowe terytoria; może żylibyśmy sobie do dziś w nieświadomości, a (niewielkie, ale jednak) oszczędności spokojnie pleśniałyby na naszym koncie. Ale stało się. A to był dopiero początek. Stwierdziliśmy, że skoro mamy taki wypasiony środek transportu, to trzeba też stuningować bloga. I wreszcie zrobić jakieś logo. Trzeba tym busem gdzieś pojechać, żeby coś na bloga wrzucić, ale żeby było nie za drogo (bo wiadomo, oszczędności brak, za to sporo długów), więc niech będzie Skandynawia, każdy wie, że tam tanio jak barszcz, byliśmy już w Szwecji i Norwegii – mamy wprawę w żywieniu się skandynawskim powietrzem. Spokojnie, to jeszcze nadal nie był moment przełomowy. Zaplanowaliśmy podróż do Finlandii, jak zwykle doktoryzując się z przewodników Lonley Planet oraz map i zerkając na podpowiedzi innych blogów podróżniczych, z których, jak zwykle właściwie nie skorzystaliśmy, bo jakoś coś innego nam się marzyło. Zaczęliśmy się kłócić o to, czy TamBus ma zostać vanem, czy ma się stać kamperem. Naoglądałam się pięknych zdjęć pokazujących niesamowite transformacje starych gratów w przytulne domki na kółkach. Postanowiłam, że tym razem nie odpuszczę i wymuszę na Urbim, żeby było ładnie, a nie po prostu praktycznie. Urbi miał zupełnie inną koncepcję: taka szafka nie, bo będzie się gibać podczas jazdy; takie światełka nie, bo nie ma jak przyczepić; taki chodniczek nie, bo nie będzie jak rozsunąć kanapy. I jak ja zrobię te epickie zdjęcia na bloga bez chodniczka i drewnianej szafki? Byłam bliska rękoczynów. Czara goryczy się przelała, gdy godzinę przed wyjazdem zgubiłam dowód rejestracyjny (o czym już wiecie). Odechciało mi się wszystkiego i w ramach buntu spakowałam tylko trzy stare koszulki i oberwane spodenki, a co! Na złość wszystkim! Przełomu brak nadal (na wszelki wypadek wyjaśniam). A potem pojechaliśmy.
Jechaliśmy w upale i tak bardzo cieszyłam się, że jednak szarpnęliśmy się na naprawę klimy. Stanęliśmy nad morzem i żeby było romantycznie zjedliśmy kolację na plaży- w życiu nie miałam tyle piasku w kanapce… Dojechaliśmy do Tallina i nie mogliśmy znaleźć miejsca, gdzie można by się było przespać, więc zaparkowaliśmy pod cmentarzem z nadzieją, że rano nie zbudzi nas pukaniem do szyby straż miejska. Następnego dnia pojechaliśmy na prom i zapłaciliśmy za bilet dwa razy więcej niż przewidywaliśmy w budżecie (a myślałam, że takie wpadki już nam się nie zdarzają). A w Helsinkach kupiłam wypasioną kurtkę łyżwiarki, bo dotarło do mnie, że te stare podkoszulki to jednak za mało na lapoński klimat. I znaleźliśmy najpiękniejsze miejsce na nocleg. I Urbi wstał o świcie i zrobił wspaniałe zdjęcia wschodu słońca. Bardzo byłam z siebie dumna, że kupiłam ekologiczny płyn do zmywania naczyń i mogliśmy wylewać wodę na trawę. Kanapa w samochodzie jest średnio wygodna i gdy jest zimno para skrapla się na szybach i ubrania stają się wilgotne. Gdy lało przez dwa dni i wychodziliśmy z busa tylko gdy musieliśmy, dotarło do mnie, że urocze zdjęcia ludzi mieszkających na stałe w vanach były robione w krajach o zerowej wilgotności. Pierwsze dziesięć reniferów tak bardzo mnie zachwyciło, że przez kilka godzin nawijałam o nich Urbiemu, który przecież siedział obok i też je widział. A znaki „uwaga łoś” doprowadzały mnie do szewskiej pasji- gdzie oni widzieli te łosie? Ja spotkałam tylko jednego i zaczynałam się zastanawiać czy mi się nie przywidziało. Urbi wykończył buty trekkingowe, ja porwałam ulubioną koszulę, rozkleiły nam się sandały i zgubiliśmy dwie pary skarpetek. Przez kilka dni robiliśmy mini prania i suszyliśmy wszystko w samochodzie, aż w końcu mój ręcznik tak śmierdział wilgocią, że zaczęłam się wycierać podkoszulkiem. Nie mogłam już słuchać jak Urbi wymyśla gdzie to nie pojedziemy i czego to nie zrobimy (bo ja się pytam kiedy i za co?), a on miał dosyć tego, że za każdym razem składałam ubrania w kostkę. W takim busie po kilku dniach robi się naprawdę ciasno. Podróżowaliśmy już samochodem, ale spaliśmy w namiocie, a to jednak trochę inna historia- nie musisz wtedy za każdym razem przerzucać gratów na przednie siedzenia, żeby móc rozłożyć kanapę. Targaliśmy ze sobą pożyczonego drona, którym, jak się okazało, i tak nie dało się zrobić zdjęć, bo za bardzo wiało, a ja nie mogłam przeżyć, że marnujemy tyle miejsca na głupie bezużyteczne pudło. A komary rzeczywiście są w Finlandii jakieś wściekłe. Publikowałam codziennie wpis na blogu i za każdym razem miałam wrażenie, że to bez sensu- i tak nikt nie czyta, a w ogóle to nie udało mi się opisać tego co oglądaliśmy i przeżywaliśmy w drodze, po co więc ślęczeć na stacji wieczorem i próbować złapać wifi. Tak bardzo nie chciało mi się myć włosów w misce, że najbardziej cieszyło mnie jak w łazience na stacji była głęboka umywalka, w której można było się umyć. Nie mieliśmy kasy, żeby jadać wypasione steki z renifera w restauracjach. A ja nie mogłam korzystać z sauny z powodów zdrowotnych. Czasem czułam się nieswojo, gdy spaliśmy gdzieś pośród niczego w lesie, a wieczorem było tak strasznie szumnie i bzycząco. Ludzie się do nas uśmiechali a my uśmiechaliśmy się do ludzi, jak już udało nam się kogoś spotkać. Słońce zachodziło tylko na chwilę, odwiedzaliśmy dziesiąty Park Narodowy w Laponii. Nigdy chyba nie spędziliśmy razem tyle czasu, nie mogąc oddalić się od siebie na więcej niż dwa metry. Nie nauczyłam się mówić po fińsku. To mogły być najszczęśliwsze trzy tygodnie w moim życiu, a ja nadal nie wiem dlaczego.