Czy gdy kiedyś popijaliście kawę w rytm mantry z porannej gazety, siedząc w jedwabnej piżamie na hipsterskim stołku barowym w waszym nieskazitelnie czystym mieszkaniu, przyszło wam do głowy „a wezmę jakieś dziecko na zagraniczną wycieczkę”? Nie? Nam też nie 😉 Może dlatego, że śpimy we flaneli… Ale na taki właśnie genialny pomysł wpadliśmy kiedyś po rodzinnych konsultacjach. A było tak. Mamy w rodzinie kilkoro dzieci, płci żeńskiej co do sztuki i dzieci te są naszymi chrześnicami. Bycie chrzestnym to nie przelewki. Serio. Pomijam kwestie brania na siebie (ewentualnej, oby nie rzeczywistej) odpowiedzialności za życie i zdrowie. Pomijam też kwestie finansowe (choć to nie są bagatelne koszty, szczególnie gdy chrześniacy się mnożą w tempie zatrważającym). Ale już samo poczucie, że jesteś po to, żeby chrześniakowi sprawić radość, bywa ciężkie. Chyba szczególnie gdy nie ma się własnych dzieci, bo jak się je ma, to już człowiek jest przyzwyczajony do tego, że dziecięca łaska na pstrym koniu jeździ, czy jakoś tak i może wtedy też mniej się tą łaską lub jej brakiem człowiek przejmuje. I są takie momenty kryzysowe w byciu chrzestnym: najpierw nie wiadomo czy się zgodzić, bo to jednak odpowiedzialność, a człowiek prowadzi życie raczej singla-leminga, potem trzeba udawać, że lubi się słuchać od niedawno jeszcze atrakcyjnej młodej mamy opowieści o konsystencji kupy, ale prawdziwy duży kryzys przychodzi w momencie, gdy trzeba kupić prezent na komunię (choć to jeszcze nic w porównaniu ze zmierzeniem się z chrześniakiem-nastolatkiem, którego ma się ochotę sprać i to równo za bycie rozlazłym, nadpobudliwym i wybitnie konfliktowym, szczególnie w sytuacji gdy nie ma się okazji do tego, by przyzwyczaić się do nagłych wybuchów i eskalacji nastolatkowego bólu egzystencjalnego). Więc Komunia. W naszym pięknym kraju nad Wisłą tak to działa, że większość dzieci do Komunii idzie. Co prawda nasza czwarta z kolei chrześnica bliska była wyłamania się z wielowiekowej tradycji i przez kilka lat twardo odmawiała uczestnictwa w życiu religijnym, miała nawet epizody poważnych deklaracji w stylu „chyba jestem niewierząca”, ale jakoś w końcu poczuła potrzebę stania się aktywnym członkiem Kościoła i poszła do Komunii. Mieliśmy więc niemały problem. Co takiego można dać dziecku, które właściwie ma wszystko czego potrzebuje i nawet trochę rzeczy niepotrzebnych. Podobny dylemat mieliśmy trzy lata wcześniej i wtedy właśnie wspólnymi rodzinnymi siłami stwierdziliśmy, że najlepiej będzie wziąć komunistkę na wycieczkę. Nie do skansenu i nie na Rynek w Krakowie. Na wycieczkę zagraniczną. Możecie powiedzieć „banał”, ale okazuje się, że mało kto się na taki prezent decyduje. A pomyślcie sobie jaka to musi być frajda dla dziewięciolatka polecieć samolotem do obcego kraju bez rodziców i bez nauczycieli! Jeść na obiad pizzę, a na kolację lody i nie słyszeć wyrzutów mamy! Kupować zagraniczne pamiątki dla koleżanek i własnoręcznie wysłać kartkę do babci! Bo, wybaczcie patetyczny ton, co można dać lepszego jeśli nie wspomnienia? I czym można się podzielić jeśli nie tym, w czym jesteśmy dobrzy i co sprawia nam radość? Gdybyśmy sami nie podróżowali, to pewnie taki pomysł nie wpadłby nam do głowy i na pewno nie czulibyśmy się komfortowo biorąc odpowiedzialność za nie swoje dziecko za granicą. Okazało się jednak, że prezent okazał się strzałem w dziesiątkę. I co najdziwniejsze – my też się świetnie bawiliśmy!
Kilka rad dla (bezdzietnych) cioć i wujków, którzy zdecydują się zafundować chrześniakowi nietypowy, bo zagranicznowycieczkowy prezent:
- Pamiętajcie, że podróżując z nie swoim dzieckiem musicie mieć przy sobie upoważnienie od rodziców dziecka podpisane u notariusza
- Dowiedzcie się wcześniej jak korzystać z ubezpieczenia osoby nieletniej, która nie jest ubezpieczona „przy was” (karta EKUZ jest bardzo przydatna, można też wykupić osobne ubezpieczenie)
- Dowiedzcie się od rodziców co dziecko chętnie jada (nie, raczej nie wszystko, nawet jeśli nie jest uczulone, a już na pewno nie małże), może przecież zdarzyć się tak, że lokalna kuchnia mu nie będzie smakować, a coś jeść musi
- Wybierzcie taki kraj docelowy, w którym czujecie się bezpiecznie. To bardzo ważne, byście byli w stanie się bez problemu porozumieć z tubylcami. My wybraliśmy Włochy, bo dobrze je znamy, a ja biegle mówię po włosku
- Wybierzcie takie atrakcje, które będą cieszyć przede wszystkim waszego małego współtowarzysza podróży, nawet jeśli wam aż tyle frajdy nie sprawiają
- Wiadomo, że pinakoteka raczej będzie średnio interesować dziewięciolatka, ale to nie znaczy, że macie zwiedzać McDonaldy – trzeba młodzieży wytłumaczyć, że McDonalda to ma i w domu, nie po to w końcu wzięliście go zagranicę, żeby czuł się jak w rodzimym mieście
- Jeszcze przed wyjazdem nakręćcie małego podróżnika na wycieczkę – kupcie mu przewodnik dla dzieci, pokażcie zdjęcia z miejsca, do którego się wybieracie, porozmawiajcie o waszych planach, niech poczuje, że też ma wpływ na wybór atrakcji. Nie chcę tu się bawić w psychologa, ale sami wiecie – po pierwsze będzie entuzjastycznie podchodzić do wyjazdu, co pomoże uniknąć ewentualnej dezercji z lotniska, a po drugie będzie się czuć bezpieczniej gdy wcześniej pozna miejsce, do którego jedzie
- Dajcie się dziecku wykazać! Niech samo kupi bilet na pociąg, sprawdzi rozkład lotów na tablicy, znajdzie drogę na mapie, osobiście kupi lody, choć nie mówi w żadnym obcym języku. Zazwyczaj jesteśmy bardzo nadopiekuńczy w stosunku do nie naszego dziecka, a może lepiej mu dać trochę (kontrolowanej) swobody (wcześniej zapytajcie rodziców jaką oni przyjmują taktykę)
- Zawczasu przestudiujcie mapkę toalet w okolicy miejsc, które będziecie zwiedzać
- Przygotujcie się na to, że wszystko będziecie robić dwa razy wolniej niż wtedy, gdy podróżujecie sami
- Nie zapomnijcie o rozrywce – grach i książkach. Nie chodzi o to, żeby wozić walizy pluszaków, ale jakaś gra karciana, w którą można razem pograć i książka, którą dziecko może samo poczytać, uratuje wam życie, a na pewno zdrowie (psychiczne)
- Róbcie zdjęcia. Niby śmieszą nas zdjęcia w stylu: „Paulinka przy Ustach Prawdy 1995”, „Paulinka przy kościele Mariackim 1993”, „Paulinka przy jakimś drzewie 1990” robione przez naszych rodziców na każdej możliwej wycieczce, ale tak naprawdę wszyscy lubimy je oglądać. Nawet jeśli już od dawna nie robiliście zdjęć ja+zabytek to warto wrócić do tej skompromitowanej praktyki. Można potem małemu podróżnikowi wywołać zdjęcia i włożyć do albumu, a niech się pochwali na imieninach wujka Kazimierza albo w szkole! A niech sobie powspomina za trzydzieści lat!
- Pokażcie to, czego nie zobaczy „w domu”, najwyżej mu się nie spodoba, dajcie małemu podróżnikowi spróbować, najwyżej mu nie posmakuje
- Drażliwy temat – pamiątki. Pamiątki muszą być. I muszą też być prezenty (dlatego najlepiej wcześniej ustalić komu taki prezent kupić trzeba koniecznie i wziąć od rodziców adresy do babć, którym należą się kartki). Trzeba jednak delikatnie przetłumaczyć, że chiński wachlarzyk może nie jest małemu podróżnikowi niezbędny do życia (jeden jeszcze ujdzie, ale na pewno nie cały karton), najłatwiej argumentować to brakiem miejsca w walizce. Proponujemy omijać część (wiadomo, że nie wszystkie, bo to jednak frajda) stoisk z pamiątkami, jeśli nie chcecie spędzić przy nich większości czasu przeznaczonego na zwiedzanie
- Druga drażliwa sprawa – pieniądze. Kieszonkowe się należy, ale lepiej, żeby rodzice wam powierzyli większe sumy (patrz: ryzyko wizyt w Maku i hurtowych zakupów chińszczyzny)
- No i dobrze się bawcie! W końcu to (pierwsza) przygoda życia!
P.S. Przygotujcie się na to, że i tak najlepsze z całego wyjazdu będzie głaskanie piesków!!!