Curitiba przez „K”

Odyseja
Brazylia to kraj wielkości Europy. Poruszanie się po nim autobusem może i nie jest skomplikowane, ale potrafi mocno zaskoczyć. Niby wiedzieliśmy, że z Paraty do Kurytyby jedziemy jechać cały dzień i to z przesiadką, ale trochę się jednak przeliczyliśmy. Przesiadka w São Paulo okazała się koszmarem. Tieté to największy dworzec autobusowy w Ameryce Południowej i można stąd dojechać m.in. do Argentyny, Chile, Boliwii, Paragwaju i Urugwaju. Najdłuższa trasa jaką wypatrzyliśmy trwa 3 doby. Czysto, nowocześnie i sprawnie. Gdyby nie wyjazd z miasta. Choć dworzec znajduje się na obrzeżach, przedarcie się do autostrady zajęło nam ponad dwie godziny. Do Kurytyby dotarliśmy po północy.


Luksus
Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie to miasto. Przewodnik co prawda na każdej stronie wychwala jego funkcjonalność, ale wiadomo jak to z przewodnikami. A Kurytyba rzeczywiście jest wzorcowym przykładem przemyślanej organizacji przestrzeni. Pomieszkujemy u znajomych znajomych – Regine i Danilo. Zamknięte osiedle z siłownią, bawialnią i salą na imprezy. Gdy następnego dnia Regine obwiezie nas po okolicy okaże się, że to, co uważamy za luksus tutaj jest zaledwie przywilejem klasy średniej. Niedaleko budynku przystanek osławionego szybkiego autobusu, którym szczyci się miasto. Czytałam o nim na jakimś blogu psychofana komunikacji miejskiej – Internet to dziwne miejsce…. Rano ruszamy na podbój. Zaczynamy od muzeum ojca-założyciela – architekta Oscara Niemeyera. Budynek w kształcie oka to po szybkim autobusie drugi symbol Kurytyby.


Curitiba przez „K”
A po muzeum na obiad do Tadeu Rei do Pierogi – najbardziej kiczowatego „lokalu gastronomicznego” jakiego w życiu widziałam (a myślałam, że tereny podhalańskie są nie do pobicia). Pierogarnia to królestwo pana Tadeusza (już ten literacki łącznik trąci polokiczem), który podobno przyjechał do Brazylii na chwilę odwiedzić rodzinę, a został na zawsze, bo w ojczyźnie akurat wybuchł Stan Wojenny. Drzwi otwiera nam młoda dziewczyna w koszulce krzyczącej napisem „Polska”. Mówi łamaną polszczyzną. Pierogów nie bierzemy, bo okazuje się, że można kupić tylko zimne na wynos w ilościach raczej hurtowych. Idziemy więc dalej śladem imigrantów. Podobno w Kurytybie mieszka 800 000 osób o polskich korzeniach, więc nie jest trudno wypatrzeć znaki obecności rodaków. Mekką jest bez wątpienia park Jana Pawła II, w którym mieści się nieduży skansen. Patrzę na polskie chaty wyrosłe pośród palm i trochę mi głupio, że parsknęłam śmiechem na widok lokalu Tadeusza. Takie pierogi przecież mogą być dla wielu jedynym łącznikiem z Polską, szczególnie tą nieistniejącą, którą opuszczali kilkadziesiąt lat temu. Proste chaty, sprzęty, które znam z innych skansenów. Bardzo to wszystko wygląda absurdalnie. Musiała boleć ta walka z ziemią nieprzyzwyczajoną do polskiej ręki. W parku był kiedyś sam papież- Polak, kardynał Józef Glemp no i Lech Wałęsa, a wszystkie te spotkania doskonale pamięta pani Danusia -dyrektorka polskiego parku w Kurytybie. Swoim życiorysem mogłaby obdzielić kilka osób. Urodziła się w Wilnie, matka – Ślązaczka, ojciec z Żywca. Gdy wybuchła wojna ojciec tworzył rząd na uchodźstwie, a one trafiły do obozu. Na szczęście matka mówiła biegle po niemiecku i jakoś udało im się wydostać. Potem uciekały. Od miasta do miasta. W końcu dotarły do Szkocji i spotkały się z ojcem. Po wojnie nie było łatwo. Szukali inżynierów, którzy chcieliby podjąć się budowy nie całkiem już Nowego Świata. Więc wyjechali do Brazylii. Matka Pani Danuty była znaną śpiewaczką operową i w Kurytybie uczyła muzyki. Ojciec rozkręcał fabrykę. Wszyscy byli bardzo zaangażowani w życie tutejszej Polonii. A 40 lat temu powstał pomysł stworzenia polskiego skansenu i to panią Danutę poproszono, żeby nim zarządzała. Gdy pani Danusia zobaczyła nasz wpis w księdze wejść rzuciła się za nami w pogoń (dosłownie), żeby poznać „miłych gości z Krakowa” i pogawędzić. Źle się czuję i w połowie opowieści lekko usuwam się na ławkę. Nie chcę być niegrzeczna, ani wyjść na cieniasa, ale zaczynają mi mrowieć kończyny. Znam to uczucie – miałam tak raz w Tajlandii jak złamałam sobie obojczyk i zwiastuje ono nieuchronne osunięcie się na ziemię, niczym panienka z przełomu wieków przygnieciona nadmiarem emocji. Mogę udawać przygniecioną tęsknotą za ojczyzną, którą wywołał widok chat, ale tęsknota za ojczyzną się mnie nie ima, więc nikt tego nie kupi. Widać gołym okiem, że to co mnie przygniata to skurcz żołądka. Dobrze, że pani Danusi się spieszy i przerywa rozmowę, bo czuję, że zaraz czeka mnie sprint do łazienki. Poszło szybko. Żołądek pusty. Idziemy do pobliskiej restauracji Krakowiak. Dżoana i Urbi rozochoceni polską atmosferą żądają pierogów. Ja biorę filiżankę mięty. Mój brak głębszych uczuć do ojczyzny odbije mi się jeszcze dziś dosłownie. Niektórzy płacą za czyszczenie organizmu – ja pozbędę się trzech kilogramów w dwa dni za darmo. Pierogi podobno były niedobre. Były też drogie. Ale mimo wszystko doświadczenie zaliczamy do ciekawych. Snujemy się w stronę centrum. Ze szlaku polskiego przerzucamy się na szlak toalet – na wszelki wypadek wolę mieć je w pobliżu, bo wymiotowanie po krzakach nie do końca jest w moim stylu. Jesteśmy tu chyba jedynymi turystami. Stare centrum miasta jest bardzo urokliwe – majestatyczny budynek uniwersytetu, deptak i w końcu plac ze starymi kamienicami. Całość wygląda bardzo europejsko. Wieczorem nasi gospodarze zabierają nas na najlepsze pastele w mieście. Urbi i Dżoana odbijają sobie pierogi.

Posłowie
Wrócimy jeszcze do Kurytyby na chwilę po drodze z Ilha do Mel do Foz do Iguaçu. Regine i Danilo wymuszą w nas nieprawdopodobną ilość steków. Podobno domowe grillowanie to tutejszy rytuał. Gdyby nie to, że nie jedliśmy mięsa od wielu miesięcy, pewnie doceniłabym jakość wołowiny. Mam jednak trochę dosyć wszechobecnego tłuszczu i cukru. Rano przed wyjazdem Regine zafunduje nam jeszcze rundę po nowej części miasta usianej parkami, w których kapibary skubią trawę , a miejscowi uprawiają jogging. Jest też piękny Ogród Botaniczny i przeszklona „Opera”. Wszystko bardzo nowoczesne, duże i fancy.

About the author

Kilkanaście lat temu przestałam się przemieszczać, a zaczęłam podróżować. Rozglądam się po świecie i kolekcjonuję wzruszenia. Piszę, żeby jeszcze raz zachwycić się odwiedzanymi miejscami, ale staram się też przemycić wskazówki dla innych podróżujących. Zawodowo zajmuję się uczeniem siebie i innych o literaturze włoskiej, hobbystycznie chłonę inne języki i kultury.