Misja. Santa Ana i San Ignazio

Plątanina

Przez przypadek właściwie zaczęliśmy zwiedzanie misji od Santa Ana. Po pięciu godzinach w autobusie wysiedliśmy rozleniwieni na dworcu w San Ignacio i z rozpędu postanowiliśmy wsiąść w autobus do Posadas. Kierowca wysadził nas pośrodku niczego i ruszyliśmy pylistą drogą w stronę lasu. Zrobiło się bardzo gorąco i lepko. Wszędzie widać było tylko dwa kolory – ceglanej ziemi i ciemno zielonych liści drzew. Dreptaliśmy pół godziny i wreszcie zobaczyliśmy tablicę wskazującą wejście. Poza nami nie było nikogo, kto chciałby zwiedzać, więc trafiła nam się prywatna wycieczka z przewodniczką. Historia misji na tych terenach brzmi jak bajka. Wszystko zaczyna się w 1609 kiedy Jezuici przybywają do Brazylii. Przez dziesięciolecia pracują z Indianami i tworzą na terenach dzisiejszego styku granic Brazylii, Argentyny i Paragwaju 30 redukcji. Z narracji przewodniczki wyłania się sielski obraz doskonałego współżycia. Problemem będą tylko napady Portugalczyków, którzy porywają Guaranì i sprzedają ich do niewoli. Wszystko nagle urywa się w 1767, gdy hiszpański król stwierdza, że Indianie bardziej się przysłużą jako niewolnicy niż jako poddani i usuwa Jezuitów z Ameryki Południowej. Prosty rachunek. Misja nas wciąga. Nie jest dobrze zachowana- od końca XIX w. aż do lat 80. XX w. mieszkańcy pobliskiej miejscowości będą wykorzystywać kamienie z zabudowań misyjnych do budowy nowych domów, a tutejszy cmentarz stanie się cmentarzem miejskim. Podejście do misji zmieni się właściwie dopiero w 1993, gdy obiekt zostanie wpisany na listę UNESCO. Nie szukamy tu jednak pięknej architektury. To właśnie przyroda wdzierająca się w sypiące się mury robi na nas największe wrażenie. Gdy przewodniczka skończy opowiadać o historii redukcji, zostajemy sami. Słychać cykady i bardzo głośne papugi. Potykam się o wystający kamień i o mały włos nie ląduje w kilkusetletniej cysternie na wodę. Czuję się jak prawdziwy odkrywca, jakbym jako pierwsza odkryła bogactwo zagrzebane w ziemi i pokryte listowiem.  Jak to dobrze, że zaczęliśmy od Santa Ana.

 

Światło

Wieczorem idziemy na nocny pokaz w San Ignacio. Czytałam, że jest piękny, ale jak zwykle nie dowierzam. Niestety chętnych jest dużo, ale trudno, musimy przestać być aspołeczni. Po ciemku wchodzimy na teren  misji prowadzeni przez przewodnika z latarką. Banda nastolatków zachowuje się podejrzanie przyzwoicie i milknie, gdy tylko na drzewie pokazuje się hologram z głową Indianina. Na 40 minut przenosimy się do innego świata. Pokaz rzeczywiście jest piękny. Na wodnej parze i murach budynków wyświetlane są postaci Guaranì i misjonarzy, które ożywają w ciemności. Nie wszystko rozumiem,  ale wystarcza mi to, co widzę. Dosyć patetyczna muzyka o dziwo nie irytuje, a wzrusza. Misje wydają mi się teraz utraconym Rajem.

Na pokazie spotykamy sympatyczną parę Argentyńczyków i razem idziemy na kolację, choć większość restauracji jest jeszcze zamknięta (bo kto je kolację przed 22?). Są z południa i dziwią się tutejszej Argentynie tak samo jak my. Dopiero teraz dociera do mnie jaki to ogromny kraj. Już wiem, że wrócimy. Może nawet jeszcze się z nimi spotkamy.

Transparenty

Następnego dnia wstajemy wcześnie i wracamy do misji San Ignacio. Za dnia nie traci ona nic ze swojego uroku. Jest mniej tajemnicza i nie wciąga nas jak Santa Ana, ale za to łatwiej z niej czytać historię. To chyba najbardziej znana z misji i gdy chodzę miedzy ruinami widzę sceny z filmu Joffé. Widzę ostatnie filmowe obrazy walki. Wycofujących się Jezuitów. Roberta de Niro chwytającego za broń i Jeremy’ego Ironsa niosącego krzyż. Wyobrażam sobie tych 3000 Indian zamieszkujących San Ignacio i pokojowe życie przed 1767 rokiem, na które składała się mozolna praca i modlitwa okraszona muzyką i śmiechem. Widzę piękny kościół zaprojektowany przez włoskiego architekta – Juana Brasanelliego – długi na całe 74 metry. Nad tym, co pozostało z fasady, nagle wzbija się w niebo ptasie stado, dodając dramaturgii obrazowi ruin. Podchodzimy do grupki Indian pikietującej na placu. Zorganizowali protest przeciwko dyskryminacji Guaranì przez lokalne władze. Choć rząd argentyński oferuje im pełnię praw, rzeczywistość nie jest tak kolorowa jak ustawy. W szkołach cały czas nie mogą uczyć się (w) guaranì, choć to ich oficjalny, uznany język, bo niestety brakuje nauczycieli. Szkolne wykluczenie jest brzemienne w skutkach. Indianie się nie kształcą, pozostają na marginesie społeczeństwa i nie biorą udziału w życiu publicznym. Częściej niż ludność hiszpańskojęzyczna popadają w nałogi i lądują na ulicy. Dosyć nieśmiało zbliżam się do ludzi z transparentami. Niewiele rozumiem z ich okrzyków – tylko od czasu do czasu udaje mi się z plątaniny ich języka wyłapać jakieś hiszpańskie słowo. Dzieciaki biegają między dorosłymi, a starsze Indianki siedzą w kucki i palą fajki. Kilkoro ludzi zbija się w kupkę i występuje na środek zgromadzenia. Ktoś przynosi dziwne, chciałoby się powiedzieć prymitywne skrzypce, ktoś inny grzechotki. Zaczynają śpiewać. Wtóruje im gromadka kobiet wybijających rytm bambusowymi pałkami. Starszy pan podchodzi do mnie i pyta czy rozumiem. Jasne, że nie rozumiem. Więc tłumaczy mi o co walczą Indianie i dlaczego przyszli dziś na teren misji – to grupa Guaranì, która nigdy nie przyjęła chrześcijaństwa, ich przodkowie nie należeli do jezuickich podopiecznych, ale czują, że właśnie tu powinni wykrzyczeć swój gniew. W końcu to biali ludzie podzielili ich język. To biali doprowadzili do powstania nowych klas społecznych i to biali swoją cywilizacją zepchnęli ich na margines. Tego mi oczywiście miły starszy pan nie mówi. Choć jest mile widziany w tym gronie, to sam posługuje się doskonałą hiszpańszczyzną i ma niebieskie oczy.

Mrugnięcie

Tylko chwilkę spędziliśmy w Argentynie – zaledwie trzy dni. Zobaczyliśmy wodospad i misje. Nic nie wiemy o tym kraju. Przełknęliśmy ich hiszpański razem ze stekiem – z lekkim niesmakiem, bo akcent nas uwiera, a mięsa nie jedliśmy od miesięcy. Ale w podróży przyjmujemy to, co jest nam ofiarowywane. Więc nie narzekaliśmy. Przejazd do Paragwaju to betka – wystarczy wsiąść w autobus i odbębnić zwykły przygraniczny rytuał. Na granicy wysiadasz jeszcze w Argentynie, podbijasz pieczątkę wyjazdową, wsiadasz w pierwszy lepszy autobus do  Paragwaju, znów wysiadasz przy granicy, podbijasz pieczątkę wjazdową, znów łapiesz autobus i jedziesz dalej. Paragwaj wydaje mi się totalnie egzotyczny i pociągający, ale nie chciałam opuszczać Argentyny. Mało wiem o tym kraju, a moja wiedza zbytnio się nie poszerzyła, bo co mi mówią o 44 milionowym społeczeństwie dwa turystyczne przystanki. Dopiero wyjechaliśmy, a ja już nie mogę się doczekać kiedy wreszcie tam wrócimy. Od dwóch lat obsesyjnie myślę o podróży do Argentyny. O przemierzaniu konno wielohektarowych pastwisk, o tropieniu śladów zbiegłych nazistów, o tańczeniu tanga w Buenos, o Acconcagule – Kamiennym strażniku , Patagonii i o lodowcach. Chyba najintensywniej myślę o lodowcach. No i po co my jedziemy do tego Paragwaju?!

About the author

Kilkanaście lat temu przestałam się przemieszczać, a zaczęłam podróżować. Rozglądam się po świecie i kolekcjonuję wzruszenia. Piszę, żeby jeszcze raz zachwycić się odwiedzanymi miejscami, ale staram się też przemycić wskazówki dla innych podróżujących. Zawodowo zajmuję się uczeniem siebie i innych o literaturze włoskiej, hobbystycznie chłonę inne języki i kultury.